wtorek, 10 marca 2009

Zanim czas.

Nie lubię pisać, kiedy nie mam humoru. Z drugiej strony właśnie dla takich sytuacji prowadzę ten swój kawałek internetu - żeby z siebie pozmywać tą negatywną energię.

Mam taką właściwość. Kiedy się budzę i mam ochotę posłuchać power metalu to znaczy, że jestem od rana zły. Dzisiaj zacząłem od Kamelot - Wings of Despair. Własnie na takie sytuacje mam składankę Absolute Power Metal - The Definitive Collection.

Ale skupmy się na tym, co miłe. Sobota w pracy była wręcz rewelacyjna, bo miałem stanowisko na starcie. Czyli cały dzień siedziałem, drukowałem i dbałem o to, żeby ludzie mieli co robić, będąc podw czujnym okiem Tomka. W sumie to było dla nas jak RTS. Całkiem niezła zabawa. Niedziela, ach, niedziela. Koniec Świata. Wyszaleć się w Cogitaturze z A. i Piernikiem. Było magicznie. Kocham koncerty. Co prawda w całym życiu byłem na czterech, ale jest w tym coś cudownego. Wlać się w ten spocony tłum, tracić oddech, odbijać się na wszystkie strony, poobijać sobie każdą kość. Mam wrażenie, że taka jest tego idea, założenie. Wchodzisz w tłum ludzi, których nie znasz i stajesz się targaną masą na godzinę czy dwie. Masz na sobie pot pięćdziesięciu ludzi i swój, włosy ci się kleją, piwo robi kółka w żołądku, gardło powoli wysiada od wywrzaskiwania kolejnych słów piosenki, kolejne żebro sie obija o kolejnego gościa w pasiastej koszulce. Nie myślisz o niczym, przepływają przez ciebie słowa, ciężko ci uwierzyć, że uwielbiana kapela jest niemal na wyciągnięcie ręki, łapiesz te sekundy, kiedy wzrok wokalisty pada właśnie na tobie, fruniesz, podskakujesz i nawet nie zastanawiasz się gdzie wylądujesz za kolejne pół sekundy, bo wiesz, że i tak zaraz znów się od tej ziemi oderwiesz. Okresowe odłączenie się od świata. Wtyczka wyciągnięta, płyniecie wszyscy na jednej łódce, stąd do kolejnej piosenki. Będąc tam, wyrywając się na parę minut z tej masy, żeby napić się piwa z Piernikiem szczerze nie mogłem się doczekać piątkowego koncertu. Patrzenie z boku na te wyciągnięte ręce klaszczące do rytmu nadawanego przez Dżekiego, wykrzykiwanie spod baru z Piernikiem słów, poznawanie na chwilę nowych ludzi. Wszystko, czego potrzeba. Świat się zamyka do jednej sali. Nie ma cię już nigdzie indziej ani nigdzie indziej być nie chcesz. Przelewa się przez ciebie tak wszystko jak nic. Piękno chwili. Szybki papieros, dokończenie lanego Tyskiego z plastykowego kubka i znów w tłum.

Braki nikotynowe w moim organiźmie odbijają się coraz bardziej. Zamieniam się w dziecko cynizmu i ironii. W niedzielę siedem fajek, wczoraj trzy. Miałem ochotę zeżreć meble. I coraz więcej słyszę o tym, jak dobre są Tabexy. Dzisiaj się jednak skoczę do apteki po nie. Złamałem się w momencie, kiedy dzisiaj dotoczyłem się na przystanek i trafiłem akurat na rozmowę o rzucaniu palenia. I po raz kolejny zostało oświadczone, że Tabexy są najlepsze, bo mówiący dzięki nim rzucił. Podobnie jak jego szwagier i znajomy, a znajomy nawet pół blistra nie zjadł. Jak spotkam się z Siostrą to ją najpierw wyciągnę do apteki Barańskich. Jakoś mam obawy co do dzisiejszego dnia. Mam wrażenie, że łatwo nie będzie. Ale nie ma co demonizować, musi być dobrze. Postanowiłem, że jak tylko dotrę do Siostry to wyłączę telefon, odetnę się na jakąś chwilę.

Tak na dobra sprawę tydzień zaczynam dzisiaj, zgrabnie omijając ten poniedziałkowy młyn. Miałem wczoraj wolne od pracy, to mogłem trochę czasu poświęcić Martwej. A. nie miała czasu, jako, że była na lekcji rysunku. Ja się wyspałem, posiedziałem trochę, przyprowadziłem sobie potem Martwą. Obejrzeliśmy Sens Życia według Monty Pythona. I przyznam to z niejakim bólem - nie podobało mi się. Tak jak szaleję za Żywotem Briana i Świętym Graalem, tak Sens Życia do mnie nie przemówił. Może po prostu go nie zrozumiałem, nie wiem. Potem zatargaliśmy się do Midiana na spontanfrytki. Lubię takie chwile za dozy abstrakcji. Bo wyszedł nam tak na dobrą sprawę ketchup z masą frytkopodobną i serem. Które jedliśmy widelcem, pałeczkami i czymś, czym się normalnie podaje ciasto.

Ale poniedziałek ma nadal swoje sposoby, żeby mi odpowiednio nakopać. Pod sam wieczór cały świat się znów na mnie rzucił. W takich chwilach po prostu kocham Yena. Kiedy ci, którym teoretycznie na mnie zależy albo mi mówią "Idź sobie" albo mnie irytują, tak Yen zawsze mnie cierpliwie wysłucha. Cenię tego człowieka niesamowicie. Zrobił dla mnie naprawdę wiele i kiedy cierpiałem przez moją byłą i kiedy życie mnie rozpieprzało na kawałki i kiedy łapałem kosmiczne doły. On był zawsze w tych sytuacjach i zawsze był spokojny. Nie częstował super złotymi radami, nie poklepywał po plecach, po prostu był. Jeżeli ktoś z czytających ma kogoś takiego to dobrze radzę - szanujcie takich ludzi. Szanujcie ich najbardziej.

Toczę się dalej w autobusie. Śnieg znikąd znów zaatakował. Niech już sobie idzie, chcę wiosny..

Dopisek popracowniczy:

Zaskakująco wszystko się posypało. Jak to powiedział Yen, mam jakieś dziwne pakiety. Siostra nie mogła się pojawić, bo plecy ją przykuły do krzesła, bierze jakieś silne przeciwbóle. Tabexów nie kupiłem, bo okazało się, że są na receptę. Jutro postaram się załatwić taką od pielęgniarki w pracy. W pracy potraciłem tony nerwów. Ale postanowiłem się nie przejmować, pieprzyć system, kupiłem cztery piwa i udałem się do Tofu na napieprzanie na PS2 w jakąś swietną grę. Teraz toczę się do Gliwic, gdzie oczekiwać mnie będzie Midian z którym muszę pogadać. Nie ma źle, nie ma źle... Musi być dobrze.

Dopisek wieczorny:

Nie rzucam palenia. Tyle. Świat dalej mnie kopie, pakiet utrzymany.

nikisaku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz