piątek, 30 października 2009

Tekstowo.

Cage The Elephant - Back Stabbin' Betty

Poor guy that man John Thomas
His woman truly was a devil
And she wasn’t all that honest
She tore him down on every level

You're a no good lazy motherfucker
Gotta a shit job you worthless motherfucker
You're a, a dead beat feel sorry for your mother
If I had time I’d trade you for another

He don’t like that
He wants his life back
He wants to go back home

He tried so hard to please her
He sold his soul to keep her happy
But nothin’ he did impressed her
She always left him feelin’ shitty

This is it, no; this can’t be all you bought me
Said I’m, I’m high class and this is where you brought me
Gonna strike low just like my mamma taught me
You're a, a low life you're lucky that you got me

He don’t like that
He wants his life back
He wants to go back home

Down deep way down inside him
The will to leave was growin’ stronger
And he bit his tongue for so long
He couldn’t hold back any longer

You’re a two faced ruthless instigator
You're a, a low down triflin’ Masquerader
You're a, a cold bitch controllin’ conversator
This is too much I'm out I’ll see you later

She don’t like that
But he got his life back
No she don’t like that
But he’s right back on track
I said he went back home

wtorek, 20 października 2009

-2-

On stał nad jego łóżkiem. Patrzył się na tą pożałowania godną namiastkę człowieka, skorupę która kiedyś była tym, który nim rządził i nie potrafił zrozumieć jakim cudem kiedyś był z nim związany nicią która mogła go zgładzić równie łatwo, jak przywołała go do istnienia tak wiele lat temu. I tak na dobrą sprawę nie wiedział dlaczego teraz stoi nad tą resztką, zakopaną pod kołdrą tak, że wystawała tylko głowa, nieregularnie porozrzucane włosy i kawałek doni. Dokonczył papierosa i odwarknął psu. Psy przy nim zawsze były niespokojne. Wyjął słuchawki wsadzone głęboko w uszy. Zauważył ruch na łóżku.

Śpiący poruszył się niespokojnie. Budzik bezlitosnie zaczął wyć jak ten zerwał się półprzytomny i odruchem wystrzelił dłonią go uciszyć. Po czym zaczął się rozglądać nerwowo wokół siebie i jak nikogo nie znalazł to zwinął się w kulkę zatrzymując łzy w pół drogi.

Zły sen?
Siedzący się wzdrygnął. Jednak głęboki, przepalony głos to nie jest najmilsza rzecz z rana.
- Zły? Przepiękny. To cały problem. Na cały pierdolony świat jestem chyba jedynym, który ma ochotę strzelić sobie w łeb po naprawdę pięknym śnie. Podaj mi papierosa, proszę. Poza tym pieprz się, doskonale wiesz, co mi się śniło.

Podszedł do na pół opróżnionej paczki na biurku i rzucił w stronę łóżka.
Dupę też ci podetrzeć? Chyba nie masz czasu na takie pieprzenie. Rusz się, kurwa.
Nie chciałem. Chciałem siedzieć w tym łóżku. Odpaliłem drżącą reką papierosa i porządnie się zaciągnąłem. Spojrzałem zmęczonym i pustym wzrokiem na płonące czerwienią oczy. Z słuchawek spoczywających na jego wymiętym, spranym T-shircie dobiegał mnie jakiś Rammstein. Obstawiam Waidmanns Heil.
- Po co przyszedłeś?
Przyniosłem konfitury od babci. A jak debilu myślisz? - poirytowany odpalił kolejnego papierosa - Wezwałeś mnie, oczywiście. Na przyjacielskie wizyty nie licz. Czego chciałeś?
Zaniosłem się głębokim kaszlem, który całym mną trząsł. Noszę ten kaszel ze sobą już od ponad dwóch tygodni, od kiedy palę prawie tyle, co On. Jest jak zapowiedź raka, który mnie w końcu zabije.
- Ja ciebie wezwałem? Kiedy. Nie przypominam sobie za bardzo.
W nocy. Ściągnąłeś mnie tutaj. Najwyraźniej przez sen, bo jak przyszedłem to spałeś. Stoję jak ten pojeb drugą godzinę. Czego chcesz?
W nocy.. Przez sen. No tak. Czasami kiedy człowiek orientuje się, że tylko śni, ale nie chce z tego snu uciekać to przydatny jest ktoś, kto po przebudzeniu będzie obok, żeby wstyd ci się było rozpłakać.
- Powiedz mi, jakim cudem zawsze zadajesz te jakże zajebiście zbędne pytania? Serio. Znasz każdą moją myśl. Wiesz ile razy w życiu się masturbowałem, co i gdzie piłem, ile razy i gdzie uprawiałem seks, ile papierosów wypaliłem, kurwa mać, gdybyś chciał to byś wygrzebał ile razy w życiu srałem i ile razy oddałem mocz w miejscu publicznym. Po co?
Tak jakoś. Mam odpowiadać twoim myślom? To nie jest jebany Star Trek. Wolę komunikację werbalną. Wstawaj, bo nie zdążysz do pracy debilu.
Miał rację. Jak zwykle. On zawsze ma rację. Zabawne jest to, że on zna każdą moją myśl, a ja nie znam jego żadnej. Co mu daje pewien rodzaj przewagi. Wstałem, poszedłem do kuchni. Uspokoiłem psa, zabrałem śniadanie i siadłem w pokoju na fotelu. W ciszy wszystko zjadłem i poszedłem do łazienki, gdzie wszystko wyrzygałem.
Świetnie. zajedź się. Dlaczego nie. Wiem, że nie rzygasz z wyboru. Ale w sumie jedyne śniadanie, jakie zatrzymałeś w sobie w ciągu ostatniego miesiąca to bułka, którą ci zrobił Muszy w niedzielę. I podnieś ryj do lustra.

Podniosłem. Zobaczyłem dwa równe, czerwone strumienie wypływające z nosa, zakręcające nad linią ust i barwiące mi brodę w kolor krwi. Świetnie. Znów rzygałem krwią. Rewelacja. Happy new year, czy coś. Umyłem twarz i zęby. Znów zacząłem zwracać. Aż nic nie zostało. On popatrzył się na moje targane skurczami żołądka ciało krytycznie.
Wygląda na to, że odtąd dasz radę. Następnym razem wzywaj mnie, jak faktycznie coś będzie nie tak, a nie dlatego, że kurwa mać śpisz i nie chcesz się obudzić sam, a jebany pluszak to niewystarczające towarzystwo. Kurwa.
Powiedział to wszystko i pośpiesznie zniknął. I tak był niesamowicie miły. Aż szok. Obmyłem się ponownie, zmyłem resztki krwi z twarzy, znów umyłem zęby. Pozostało tylko się ubrać, zrobić żarcie do pracy i pojechać w chuj. Wczoraj się dowiedziałem, że nie dostanę awansu, bo mam za dużo energii. To wracam na magazyn. Zajebiście jak skurwysyn. Przynajmniej po południu dzięki spotkaniu zaaranżowanemu przez Midiana udało mi się odzyskać kumpla. Hah. Pierdolę. Wtoczyłem się do pokoju, żeby cokolwiek na siebie ubrać, pośpiesznie też zrobiłem drugie śniadanie. W końcu znów idę do pracy z pustym żołądkiem. Wyszedłem pośpiesznym krokiem z domu, z dymiącą zapowiedzią mojej przyśpieszonej śmierci w ustach. Prosto w deszcz. W kolejny dzień. I jedyne, co mi zaprzątało głowę to fakt, że serce nie przestaje mnie kłuć od kiedy wstałem. Uczucie jak zimna igła przechodząca powoli na wylot.

piątek, 16 października 2009

Past some kind of a border.

Budzę się. Sięgam po telefon, stwierdzam, że jest jakoś przed trzecią. Oględziny rzeczywistości zderzone ze snem z którego się wyrwałem sprawiły, że zwinąłem się w pozycję półembrionalną i w tym trwałem przez kolejne pół godziny. W końcu ruszyłem dupę do komputera. Budzik i tak zaskowyczałby za dziesięć minut.

Jest zaskakująco źle i gorzej. I gorzej. I nadal gorzej.

A nic tego wczoraj nie zapowiadało. Po pracy spotkałem się z Blejkiem i poszliśmy upolować mi płaszcz na zimę. Bez powodzenia, niestety - w hali z chińskimi ciuchami nie było niczego ciekawego, a ten, który mi się spodobał w Pull and Bear został wykupiony. Sam jestem sobie winien.

W mimo wszystko pozytywnych nastrojach udaliśmy się do Zielonej Gęsi na pizzę z piwem, co ja jeszcze raczyłem okraszyć whiskey z colą. Zadzwoniłem po drodze do Siostry, przegadaliśmy pół godziny. Postawiła mnie trochę do pionu, przyznaję. Przez to musiałem część planów przesunąć o kolejne pół roku - ale tego chcąc.

Są rzeczy którym za wiele poświęciłem, żeby je odstawić, bo mi źle, prawda? Prawda. To logiczne. I proste. Wszystko jest logiczne. Trzeba tylko drążyć odpowiednio głęboko. Kocham Siostrę za to, że jak już jest mi tak źle, że nie potrafię nadgonić ze wszystkim, to ona zawsze odbierze telefon.

Wieczorem siadłem do komputera, paląc kolejne papierosy, pisząc z Białą, palnikiem, rolnickiem, Anuszem. Mentalnie otoczony czułem się względnie dobrze. PoPpiesznie poszedłem spać. A sny znów miałem piękne. Najcieplejsze.

I takie są chyba najgorsze.

Bo później się budzisz. Rozglądasz. I dociera do ciebie, że nie masz najmniejszych szans na spełnienie jakiejkolwiek części tego pieprzonego snu. I chce ci się płakać, ale połykasz łzy w gardle, bo wiesz, że w niczym nie pomogą. Nie wykrzyczysz się. Nie upijesz. Wszystko, co pozostaje, to zwinąć się w kulkę. A później zapalić papierosa, kaszląc jak opętany.

Dzisiaj koncert. Punk Against Babilon System Tour. Nie wiem po co tak naprawdę tam jadę. Żeby się wyskakać do zespołów, których nie znam? Gosia mnie wyciągnęła. Ja wyciągnąłem Blejka. Łańcuszek szczęścia. Przynajmniej będzie z kim usiąść przy barze w Wiatraku.

Nie. Wyrabiam.


nikisaku

czwartek, 15 października 2009

At the very limit.

Leżąc wczoraj na bezpiecznym dywanie Gosi, ściągając powoli tytoń z papierosa, gapiąc się w większości zasłonięte drzwi balkonowe doszedłem do wniosku, że jest niesamowite to, jak bardzo można zajechać sobie organizm mając dwadzieścia lat.

Rzygam już po dwa razy dziennie zwracając około czterdziestu procent przyjmowanych pokarmów. Ostatnio zdarza mi się nawet puszczać tak krew. Płuca i serce zamieniają się powoli w ogień. Nieszczęsne ścięgno w lewej nodze, które zaprowadziło mnie nie tak dawno do gipsu znów zaczyna dawać o sobie znać.

Do tego jeszcze, kurwa, kiepsko sypiam.

Z ciekawszych wiadomości: zima zaskoczyła drogowców. Wczorajszy dzień opierał sie na białej ścianie za oknem, białej ścianie po drodze do Zabrza, białej ścianie widzianej z okna Gosi i zwykłym deszczu po drodze do domu. Anomalka pisała na gadu, że ma zamiar zrobić wielbłąda jak dobrze napada.

A w Sopocie molo podmyte.

Jeżeli ktoś nie wywnioskowa z poprzedniego wpisu - od jakich.. trzech? tygodni jestem sam. Na początku znosiłem to całkiem dzielnie, muszę przyznać, aczkolwiek z dnia na dzień robi się ciężej. Moje dolegliwości fizyczne biorą się w dużej mierze z moich dolegliwości psychicznych, that's the point. Nie potrafię już nawet spać spokojnie. Ciągle mam gdzieś wypalony obraz naszego ostatniego spotkania. Jej zapłakaną twarz.

"Czy chcesz, żebym raz na zawsze zniknęła z twojego życia..?"

Nie. Nie chcę. Oczywiście, że do cholery nie chcę. Cały trik polega na tym, że ja ją nadal kocham. I at this rate - to nie padnie. Umówiliśmy się, nie, źle, narzuciłem nam następny kontakt dopiero na pierwszy dzień wiosny. Pół roku. Pół roku z nadzieją, że i ona i ja najgorsze będziemy mieli za sobą.

Nie lubię o tym rozmawiać, nie lubię o tym pisać. Taki głupi nawyk. Ale to siedzi. I krzyczy. I się dopomina. A ja już przestaję za tym nadążać.

Czeka mnie teraz piekielnie długi okres lizania ran. Ale jestem z siebie na swój sposób dumny - nie zapłakałem ani razu. Chociaż wczoraj, jak się obudziłem, byłem na skraju. Pierdolone sny.

Zmieniając temat. Gosia to przemiłe dziewczę, które poznałem na koncercie Końca Świata w Zabrzu, jakąś chwilę temu. Powymienialiśmy się kontaktami i dorywczo poświęcamy sobie jakieś popołudnie w miłej atmosferze.

Anomalka z kolei to ktoś z kim można pogadać na wiele tematów, kto niesie ze sobą zaskakująco dużo ciepła i mowiąc dosyć ogólnie działa pozytywnie. Poznana przez portal cafe.pl na którym to zarejestrowałem się w ataku nudy i z nadzieją na znalezienie kogoś do rozmowy. Great job, commander.


W zeszły weekend w ramach oderwania się od wszystkiego uciekłem w sobotę na Śląskie SPODkanie Mangowe w Katowicach. "Instrumental na pełnej piździe". Działo się dziko, dużo, szybko. W jednej pizzerii ponad sto osób. Z czego całkiem sporo ludzi, których inaczej zupełnie nie mam jak spotkać. I Der, Der, Der. Der, kocham go. Każde nasze spotkanie napełnia mnie gigantycznymi dawkami pozytywnej energii, ciepła i miłości. To człowiek, który wpłynął na mnie niesamowicie po prostu spędzając ze mną trochę czasu. Kiedyś napiszę o nim więcej. Koniecznie.

A teraz wracam do pracy. Siedzę w sumie w pracy. Od jakiegoś czasu walczę aktywnie o awans, jestem na okresie próbnym posiadając własny komputer, biurko, szufladę i kubek. I staram się. Bo muszę. Bo nie mam wyjścia. Bo jak raz upadnę to nie wstanę. Dwie minuty, trzy ostrzeżenia, ticket. [jeżeli ktoś nie czytał "The Long Walk" Stephena Kinga, to nie złapie.]



nikisaku

środa, 7 października 2009

-1-

Siedziałem w domu. Odpalałem kolejną fajkę gapiąc się w sufit i słuchając Hendrixa. Poczułem dziwne ukłucie, konieczność zebrania się, formy ucieczki. Wygrzebałem zza łózka portfel, przeliczyłem zawartość, wepchnąłem głęboko w spodnie. Przeszukałem pokój w poszukiwaniu czystego t-shirtu i po znalezieniu dosyć adekwatnego (z napisem "Tą koszulkę ubieram gdy mam wszystko w dupie.") narzuciłem na plecy marynarkę i wciągnąłem glany na nogi.

Wychodząc z mieszkania nie powiedziałem ani słowa, ludziom tutaj i tak jest dosyć obojętne co robię i gdzie. Zaciągając się podłym gliwickim powietrzem pociągnąłem ponownie z papierosa i gasząc go udałem się jasno określonym kierunku - knajpy, która teoretycznie od dawna była zamknięta. Docierając do niej zauważyłem jednak lekko uchylone drzwi i dosłyszałem muzykę, co było dosyć zaskakujące.

Przebijając się przez kłęby dymu tytoniowego, cięzkiego od alkoholu powietrza i podając dłoń kolejnemu znajomemu dostrzegłem przed barem tego, którego znałem niemal całe życie, ale tak naprawdę nigdy nie poznałem.

Siedząc na stołku wyglądał jak schizofreniczna wizja. W ciemnym, spranym podkoszulku, nałożonej na to czarnej koszuli, ciemnych, lekko przetartych jeansach. Długie, zaniedbane włosy oplatały jego twarz i lekko zasłaniały wściekle czerwone oczy, które raz błyskay agresją a raz pozostawały kompletnie neutralne. Kompletu dopełniały lekko skrzywione, zmaltretowane okulary. Obok niego leżały niemal pełna popielniczka i szachownica ze zdecydowanie nadmierną iością pól i figur. Figury miały kształt ludzi, których zna. Przysiadłem się obok, przywitałem z barmanem i spojrzałem w czerwień siatkówek mojego sąsiada.

Dawno się nie odzywałeś, sukinsynu. - powiedział głosem pełnym irytacji.
- Owszem, odpowiedziałem, wiem o tym. A jedyny skurwiel w tej knajpie to ty.
Zatęskniłeś, co?
- Można to i tak ująć. Jaką partię rozgrywasz?
Tą samą co zwykle. - odpowiedział zbijając królem królową, która potoczyła się po szachownicy i spadła na podłogę.
- Niemądry ruch. To był ten sam kolor.
Jakbyś pajacu nie zauważył to one wszystkie są w tym samym kolorze. Doskonale wiesz dlaczego to zrobiłem i doskonale wiesz, że taki sam ruch zrobiłbyś ty.
- Właściwie...
Już zrobiłeś, co? - rzekł wydmuchując mi dym w twarz - W sumie jak mógłbym nie wiedzieć. Wiem o tobie wszystko. Czy mi się to podoba, czy nie.
Spojrzałem na niego chłodnym wzrokiem obejmując szklankę piwa, którą postawił przy mnie barman i ulewając z niej trochę do gardła.
Zawsze byłeś mistrzem w samobójczych ruchach. Podziwiam twoja droge do autodestrukcji. Co masz zamiar dalej z tym wszystkim robić?
- Płynąć z prądem i zobaczyć co się stanie dalej. Nie wiem. Mam szkołę, mam pracę, mam ludzi dookoła siebie. Chyba. Cóż. Wstaję, żyję, kładę się spać. Wbrew oczekiwaniom świat się nie zakończył. Poznałem nowych ludzi, trwam w pozorach szczęścia i beztroski.
I twierdzisz, że to działa?
- Nigdy tak nie powiedziałem. - paroma łykami skończyłem piwo. Wziąłem whiskey. Nie wrócę dziś trzeźwy. Ale to mała niespodzianka.
Upijasz się. Rzygasz krwią. Napierdalają cię płuca i serce i tylko dzięki temu wiesz, że jeszcze je masz. Powodzenia, pierdolcu. Ja ci ręki nie podam.
- Wiesz, że jak padnę to tylko z tobą, nie?
Już nie. Już nie jesteśmy od siebie nijak zależni. Mogę wykreować co chcę.
Powiedział to i skręcił kark królowi na szachownicy, sprawnym ruchem dwóch palców obrócił małą brodatą głowkę o sto osiemdziesiąt stopni, po czym splunął na nią.
Widzisz? Już nie. I już nigdy nie będę.
- Mhm. A jednak.. Zawezwałeś mnie do siebie. Po co?
Żeby coś udowodnić. - truchło króla pofrunęło w moją twarz - Że jesteś mi tak potrzebny jak gówno na podeszwie.
Mowiąc to wstał, wymierzył mi prosty strzał pięścią w policzek i odwrócił się plecami.
Spierdalaj.
Zachwiałem się, prawie spadłem ze stołka. Alkohol robił swoje. Fajki też. Pozbierałem się do kupy i chywiłem go za ramię. Po wymierzeniu solidnego ciosu w łopatkę krzyknąłem.
- ANI MI SIĘ KURWA WAŻ! Masz zostać skurwielu, bo cię potrzebuję. Jebańcu, potrzebuję twojej agresji, właśnie tu i właśnie teraz!
Uśmiechnął się. Uśmiechnął się krzywo i zjadliwie. Splunął mi na koszulkę.
Cóż, suko, jeżeli tak tego potrzebujesz to śmiało. Ale wiesz w co się pakujesz.

Wiedziałem. Doskonale wiedziałem. I wiedziałem też, że tego nie tyle chcę co właśnie potrzebuję.

Czas podbić świat.


Ciąg dalszy? Prawdopodobnie nastąpi.