czwartek, 15 października 2009

At the very limit.

Leżąc wczoraj na bezpiecznym dywanie Gosi, ściągając powoli tytoń z papierosa, gapiąc się w większości zasłonięte drzwi balkonowe doszedłem do wniosku, że jest niesamowite to, jak bardzo można zajechać sobie organizm mając dwadzieścia lat.

Rzygam już po dwa razy dziennie zwracając około czterdziestu procent przyjmowanych pokarmów. Ostatnio zdarza mi się nawet puszczać tak krew. Płuca i serce zamieniają się powoli w ogień. Nieszczęsne ścięgno w lewej nodze, które zaprowadziło mnie nie tak dawno do gipsu znów zaczyna dawać o sobie znać.

Do tego jeszcze, kurwa, kiepsko sypiam.

Z ciekawszych wiadomości: zima zaskoczyła drogowców. Wczorajszy dzień opierał sie na białej ścianie za oknem, białej ścianie po drodze do Zabrza, białej ścianie widzianej z okna Gosi i zwykłym deszczu po drodze do domu. Anomalka pisała na gadu, że ma zamiar zrobić wielbłąda jak dobrze napada.

A w Sopocie molo podmyte.

Jeżeli ktoś nie wywnioskowa z poprzedniego wpisu - od jakich.. trzech? tygodni jestem sam. Na początku znosiłem to całkiem dzielnie, muszę przyznać, aczkolwiek z dnia na dzień robi się ciężej. Moje dolegliwości fizyczne biorą się w dużej mierze z moich dolegliwości psychicznych, that's the point. Nie potrafię już nawet spać spokojnie. Ciągle mam gdzieś wypalony obraz naszego ostatniego spotkania. Jej zapłakaną twarz.

"Czy chcesz, żebym raz na zawsze zniknęła z twojego życia..?"

Nie. Nie chcę. Oczywiście, że do cholery nie chcę. Cały trik polega na tym, że ja ją nadal kocham. I at this rate - to nie padnie. Umówiliśmy się, nie, źle, narzuciłem nam następny kontakt dopiero na pierwszy dzień wiosny. Pół roku. Pół roku z nadzieją, że i ona i ja najgorsze będziemy mieli za sobą.

Nie lubię o tym rozmawiać, nie lubię o tym pisać. Taki głupi nawyk. Ale to siedzi. I krzyczy. I się dopomina. A ja już przestaję za tym nadążać.

Czeka mnie teraz piekielnie długi okres lizania ran. Ale jestem z siebie na swój sposób dumny - nie zapłakałem ani razu. Chociaż wczoraj, jak się obudziłem, byłem na skraju. Pierdolone sny.

Zmieniając temat. Gosia to przemiłe dziewczę, które poznałem na koncercie Końca Świata w Zabrzu, jakąś chwilę temu. Powymienialiśmy się kontaktami i dorywczo poświęcamy sobie jakieś popołudnie w miłej atmosferze.

Anomalka z kolei to ktoś z kim można pogadać na wiele tematów, kto niesie ze sobą zaskakująco dużo ciepła i mowiąc dosyć ogólnie działa pozytywnie. Poznana przez portal cafe.pl na którym to zarejestrowałem się w ataku nudy i z nadzieją na znalezienie kogoś do rozmowy. Great job, commander.


W zeszły weekend w ramach oderwania się od wszystkiego uciekłem w sobotę na Śląskie SPODkanie Mangowe w Katowicach. "Instrumental na pełnej piździe". Działo się dziko, dużo, szybko. W jednej pizzerii ponad sto osób. Z czego całkiem sporo ludzi, których inaczej zupełnie nie mam jak spotkać. I Der, Der, Der. Der, kocham go. Każde nasze spotkanie napełnia mnie gigantycznymi dawkami pozytywnej energii, ciepła i miłości. To człowiek, który wpłynął na mnie niesamowicie po prostu spędzając ze mną trochę czasu. Kiedyś napiszę o nim więcej. Koniecznie.

A teraz wracam do pracy. Siedzę w sumie w pracy. Od jakiegoś czasu walczę aktywnie o awans, jestem na okresie próbnym posiadając własny komputer, biurko, szufladę i kubek. I staram się. Bo muszę. Bo nie mam wyjścia. Bo jak raz upadnę to nie wstanę. Dwie minuty, trzy ostrzeżenia, ticket. [jeżeli ktoś nie czytał "The Long Walk" Stephena Kinga, to nie złapie.]



nikisaku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz