wtorek, 28 kwietnia 2009

Bazgroły z marginesu.

Byłem wczoraj u lekarza, odebrać wyniki siebie. Okazało się, że ja z medycznego punktu widzenia jestem całkiem w normach, wobec czego mój biedny internista w dość profesjonalnym języku oznajmił mi, że nie ma pojęcia, co mi jest ("Hmm, wszystkie wyniki są w porządku, to można wykluczyć cięższą chorobę..") i że będzie robił na mnie eksperymenty ("Zadziałamy na ostatnią część cyklu, jak to nie pomoże, to wtedy na pierwszą."), po czym przepisał mi Nolpazę i kazał się zgłosić za dwa tygodnie na kontrolę. Kolejna kasa w powietrze, no ale.

Ostatnio mam się dziwnie i dziwniej. Wybitnie skokowo, sam nie wiem, czego świat ode mnie oczekuje i jak mam się zachować. Jestem taki, a nie inny, mam takie, a nie inne schematy zachowań. Ale cokolwiek nie robię, zawszę kończę jako ten porąbany. Nie zawsze mi to przeszkadza. Ale jednak czasami. Brak autorealizacji pewnie też mógłby tu coś powiedzieć. Fakt jest taki, że jestem osobą z niską samooceną. Dorośnięcie do tego, by fakt ten zaakceptować i głośno powiedzieć również sporo mi zajął, chociaż nadal mam wrażenie, że ja po prostu znam siebie lepiej niż reszta świata. Jak w sobotę siedząc z Rodzynem na piwie oznajmiłem mu ten fakt, zrobił wielkie oczy i powiedział, że to niemożliwie i że on na ten przykład nigdy nie widział we mnie nikogo gorszego. To było miłe z jego strony, muszę przyznać.

Ten blog stał się mniej prywatny niż się spodziewałem. Nie czyta go wiele osób, fakt, ale ta garść sprawia, że muszę być nieco.. Powściągliwy w wypisywaniu się. To bywa niewygodne i irytujące, ale to jedna z rzeczy, z którymi trzeba się liczyć prowadząc pamiętnik internetowy, nieważne jak dumnie czy głupio to brzmi.

Nieumiejętność dopasowania się to jeden z moich głównych problemów. Potrafię dogadać się z panią z okienka, ale nie daję rady poprowadzić sensownej rozmowy z kimś mi teoretycznie bliższym.

Swoją drogą, polecam barwy. Naprawdę fajne paski, odkryłem je niedawno i w chwilę przeczytałem archiwum.

Robi się chaotycznie. To dlatego, że tak naprawdę nie mam pojęcia o czym pisać. To ja może już po prostu skończę. A zakończę kawałkiem z barw:

- Zapomniałeś okularów?
- Nie. Nie wziąłem ich celowo.
- Celowo? Czemu?
- Bo na to się, kurwa, patrzeć nie da.

nikisaku

sobota, 25 kwietnia 2009

Emo porąbaniec.

Tytuł odnosi się ściśle do mnie. Wczorajszy wrzut z Comą był wynikiem mojego złego samopoczucia psychofizycznego. To naprawdę denerwująca rzecz na dłuższą metę. Wiecie, mam świetny humor, wszystko wspaniale, po czym dzieje się jakaś jedna rzecz i cały jestem nie do życia. Jestem prewrażliwiony, głupi. Wkurza mnie to niemożliwie. Między innymi dlatego chce się wybrać do psychologa.

To jest tak. Lubię się przytulać, wręcz uwielbiam. Tęsknię za ludźmi, normalne. Miewam dni, gdzie moja chęć przytulenia urasta do potrzeby bycia przytulonym, do tego widzę się z osobą za którą tęskniłem. To jest już super, bo pewnie zaraz wszystko będzie świetnie.

A tu - mówiąc brzydko - chuj.

Bo czuję się odtrącony raz, potem drugi. Potem zaczynam mieć naprawdę podły humor, no ale na litość, z tak głupiego powodu. I nie mówię co mi jest, bo nie chcę robić problemu z niczego, ani tym bardziej sprawiać wrażenia kogoś, kto udowadnia, że jest mu gorzej, bo to nigdy nie chodzi o to. A mam za sobą wystarczająco dużo nieporozumień kwitowanych "Tak, oczywiście.", żeby próbować. I koniec końców znajduję sobie jakiś umiarkowanie odległy kąt, gdzie mogę sobie zniknąć nie budząc przy tym przesadnego zainteresowania i ogólnie rzecz biorąc jest mi źle. Jak jest mi źle na psychice, to zaczyna mi być źle fizycznie. I w ogóle jestem wyjebka. Takie małe emo w proszku. Przepraszam za wszystko po dwadzieścia razy pod rząd, staram się być malutki i nieprzeszkadzający, element wyposażenia pomieszczenia, jak się zresztą czuję. 

I takie coś jest po prostu bez sensu, no. Nie ma powodu do takiej nadinterpretacji. Może to element wspomnianej kiedyś wyuconej bezradności? Nie wiem. Jakiś pozytyw tego jest taki, że nie mam w takich chwilach ochoty sięgnąć po papieros. Będzie ponad miesiąc jak nie palę.

Generalnie najlepiej to mam, jak śpię. Kiedy śnię, to jestem w Krakowieu przyjaciela, przeprowadzam się gdzieś z innym, czy też czuję się po prostu potrzebny, kiedy mi tego brakuje. Takie pieprzone, niedopieszczone dziecko. Muszę się tego pozbyć, naprawdę. Albo mnie coś trafi.

A teraz tłukę się autobusem na sobotni odcinek pracy. A wcale mi się nie chce. Chciałbym dalej śnić. Bo był tam ktoś, kto mnie przytulił.

Po raz kolejny - zdecydowanie potrzebuję wycięcia tego z siebie.

nikisaku

piątek, 24 kwietnia 2009

Coma - Zamęt

Świetny BGM dla mnie w tej chwili.

Niedogotowana we mnie siła
Niedogotowane we mnie słowa
Niedogotowana we mnie miłość
Niedogotowana wola

Niepozatykane szpary w oknach
Nie do pokonania śnieg i błoto
Niedopracowana pierwsza zwrotka
Niewypowiedziana treść, spowita w mgłę

Niezagospodarowana przestrzeń
Niezagospodarowane wnętrze
Niezagospodarowana pamięć
Znowu zadecydowano za mnie

Ponadwyrężane ścięgna wiary
Pozapominane cel i powód
Pozaprzedawane duch i ciało
Nieodnaleziony czas wiruje wstecz


Wszystkie siły sprzeczne
Zakodowane w czasie
Nie zwaliły mnie z nóg
A wzmocniły trwale

Wszystkie siły sprzeczne
Zakodowane w czasie
Nie zwaliły mnie z nóg
A wzmocniły trwale
Wzmocniły trwale na czas

Więcej siły żeby żyć
Więcej, więcej siły żeby żyć
Więcej, jeszcze więcej siły, żeby żyć
Więcej, więcej siły by żyć!

Więcej siły, żeby żyć
Więcej, więcej siły, żeby żyć!

czwartek, 23 kwietnia 2009

Be my little rock and roll queen.

Obiecałem pójść do lekarza, to i to uczyniłem. Lekarz wyglądał trochę jak John Cleese, wysłuchał mnie spoglądając na mnie jakieś trzy razy, kazał przynieść próbki siebie z domu, poza jedną, która pobiorą na miejscu. Próbki siebie przyniosłem na dzień następny (czytać wczoraj), wręczyłem je miłej pani z laboratorium, na co miła pni z laboratorium oznajmiła, że posiadam o jedną próbkę za mało i mam to donieść najlepiej dziś. I zabrała mi próbkę mnie, którą trzeba pobrać w warunkach przychodnianych. W sensie krwi.

Nie lubię pobierania krwi. Cholernie nie lubię. Nie chodzi o widok krwi, to akurat mnie cieszy. Chodzi oczywiście o ukłucie.  O samą igłę. Zachowuję się jak dziecko. Siadam w fotelu, przygryzam kawałek mojej kostki, odwracam wzrok, pocę się, dyszę, tracę władzę w nogach i blednę do stopnia maskującego mnie na tle ścian. Za to potem zazwyczaj (jak wczoraj) dostaję wodę albo cukierka za odwagę.

Tak naprawdę moje panikowanie na tle igieł jest cholernie problematyczną sprawą, ponieważ nie mogę oddawać krwi w ten sposób. Chciałbym, naprawdę. Chociażby dla staysfakcji osobistej i kilku czekolad. Ale skoro reaguję jak reaguję na naprawdę malutkie ukłucie i oddanie 1/3 strzykawki krwi, wprowadzenie do mojej żyły większej igły i napełnienie woreczka jest po prostu poza moimi umiejętnościami. Na samą myśl o tym mam podobne zestawy lękowe.

Wczoraj, jako że oddać próbkę siebie mogłem wyłącznie w godzinach pomiędzy ósmą a dziewiątą trzydzieści, miałem wolne. Tomek (w sensie mój kierownik sekcyjny) był na tyle miły, że załatwił mi dzień wolny. To po oddaniu się umówiłem się z Sethem. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz mieliśmy na tyle czasu, żeby się walnąć na jego kanapie i pograć w cokolwiek. Ja obskoczyłem turniej w Basara Heroes na PS2, on mordował kolejne stada w Resident Evil 4. Potem puścił mi Cloverfield. Film dość ciekawy, z pomysłem, ale koniec końców jest typowym amerykanizmem. Ach, jest kręcony całkowicie 'z ręki'. Opiera się na tym, że jest sobie Rob, który to ma wylecieć do Japonii. Skoro Rob ma wylecieć, to dostaje typową imprezę niespodziankę, filmowaną przez Huda. Hud nie rozstaje się z kamerą przez niemal cały film i to on jest właśnie operatorem i przy okazji czynnym uczestnikiem wydarzeń. Kiedy trwa impreza niespodzianka COŚ atakuje Nowy Jork. Nie wiadomo co to, wiadomo, że jest wielkie, morduje i burzy. To takie typowe kino masakryczne z tą różnicą, że pokazane z perspektywy uczestnika. Popełniłem jeden zasadniczy błąd z tym filmem - najpierw widziałem parodię. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko tyle, że do wczoraj nie miałem pojęcia o istnieniu czegoś takiego jak Cloverfield (w Polsce występuje jako "Projekt: Monster" zdaje się). A parodia była z South Park, całkiem świetna. Ogólnie rzecz biorąc można obejrzeć. Ale nie spodziewać się zbyt wiele.

Seth zauważył fakt oczywisty, który parę razy mnie wcześniej nachodził. Mając do dyspozycji cały pieprzony świat, wszelkie kosmiczne monstra jakimś dziwnym trafem kończą w Ameryce, po raz wtóry rozwalając Manhattan, Statuę Wolności, albo Most Brooklyński. Ale, jak to dalej stwierdzł mój przyjaciel, pewnie ze względu na język. Angielski jest miły w odbiorze. A co by taki potwór mógł zrobić albo usłyszeć w Rosji? Najwyżej w alkoholizm by wpadł.

Po powrocie do Gliwic spotkałem się z Moniką i udaliśmy się zdobyć film do VideoWorld. Wypożyczalnia nas rozczarowała brakiem filmu na który nakręcił mnie palnik - RockNRolla. Z soundtracka puścił mi jeden kawałek, The Subways - Rock & Roll Queen, który mnie zdobył w chwilę. Za to wzięliśmy Batman: The Dark Knight, którego bardzo chciałem znów obejrzeć, a nie miałem ani kiedy ani z kim. Jak już zaczęliśmy oglądać, to zjawiła się jeszcze Martwa, żeby dołączyć do kina. Odstawiłem je potem na angielski i wróciłem do domu się nie wyspać po dobrym dniu.

Autobus nieubłaganie zbliża się do końca trasy i za parę minut polecę zanurkować w miasto. Trzeba się pozbierać, tylko jeszcze przeczytam artykuł o tym, jak to Petersburska milicja sfingowała morderstwo.

nikisaku

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Wieczność.

Tyle trwały dla mnie lekcje w ten weekend. Tydzień mi raczył wyparować w sekundę, godziny lekcyjne ciągnęły się niemiłosiernie tytułem czterech egzaminów w sobotę i jednego w niedzielę, z których łącznie było siedem ocen.

I wiecie co?

Wszystkie mam pozytywne. Było to dla mnie sporym szokiem. W sumie w największej mierze to zasługa A., która walnęła mnie stosownie w łeb, posadziła na łóżku i edukowała. W sensie pomagała się uczyć. Gdyby nie ona, zawaliłbym to dokumentnie.

Muszę też podziękować Mizuu, która dzielnie mnie wspierała przez cały czas.

Cały poprzedni tydzień minął pod znakiem mojej nerwowości. Byłem cały czas nieziemsko pospinany, poirytowany i mówiąc kolokwialnie, wkurwiony. Dorobiłem się po drodze czegoś, co można nazwać załamaniem nerwowym. Wszystko to nałożyło się na to, że odczułem potrzebę profesjonalnej pomocy psychologicznej, którą mam zamiar pozyskać, niestety najwcześniej na wysokości wakacji, jako że wcześniej najzwyczajniej nie będę miał czasu jakiegokolwiek poszukać. Ale mam wrażenie, że jeżeli trafię na jakiegoś miłego człowieka, dla którego nie będę tylko przedziałem godzinowym 16~17, to może z tego wyjść coś dobrego dla mnie.

Z epizodów lekarskich. Dzisiaj zamierzam się udać zapisać do dermatologa, jako że moja twarz przypomina plansze 'połącz kropki'. Nie przeszkadzało mi to długi czas, ale mimo wszystko trzeba coś z tym zrobić, jeżeli nie chcę wiecznie wyglądać jak biedny piętnastolatek. I postanowiłem odwiedzić mojego osobistego lekarza/lekarkę w celu wyjaśnienia moich wieloletnich problemów żołądkowych. Może pomoże mi zatrzymywać śniadania dłużej tam, gdzie być powinny. Bo póki co zbyt duża ich część poszukuje drogi ewakuacyjnej.

Nie odwiedzam lekarzy z paru powodów. Po pierwsze mieszkając w Gliwicach mam lekarza pierwszego kontaktu w Katowicach, za co można podziękować mojej nadgorliwej matce. Cóż, po prostu nie chce mi się jechać taki kawał drogi tylko po papierek na leki, które mnie wyniosą kolejne sto złotych i dadzą mniej więcej tyle, co placebo. Niby pokonuję odległość Gliwice - Katowice codziennie po dwa razy, ale lekarz jest akurat w zupełnie innej części miasta niż praca.

Po drugie, nie zdarzyło mi się spotkać miłej pani w okienku rejestracji. Zawsze mają pretensjonalny ton i czuję się, jakbym pożerał bezdusznie sekundy ich życia i kradł ich powietrze. Ja lubię się dogadywać z obcymi mi ludźmi, mam z tego frajdę, po prostu cieszę się, że ktoś chce ze mną zamienić parę zdań nie znając mnie w ogóle. Ale naprawdę nie zdarzyło mi się wpaść na panią z rejestracji, która by mnie nie traktowała jak intruza.

Po trzecie, dla mnie to marnowanie czasu i pieniędzy, ale o tym już wspomniałem.

Niemniej zaryzykuję i dam szansę sobie i lekarzom. Może z tego wyjść coś miłego.

Z innych informacji, to zostałem poinformowany o tym, że wszedł do kin Dragon Ball Evolution. Stwierdziłem, że zachowam resztki godności i nie udam się go obejrzeć, poczekam aż wyjdzie na DVD i wypożyczę. Po prostu nie potrafię z czystym sumieniem patrzeć na to, co oni z tym zrobili. To zdecydowanie zbyt amerykańskie jak na mnie.

Za to zaczął wychodzić Dragon Ball KAI. Założenie jest takie, aby zmieścić serię Z w stu odcinkach. Niestety tylko opening i ending są zrobione naprawdę ślicznie, reszta to pocięta seria tak, aby nie wyszło zbyt wiele. Kreska, jakość pozostały takie same, co mnie bardzo rozczarowało, ale jako fan będę trwać dzielnie.

Z palnikiem zaczęliśmy pod wpływem powrotu DragonBallowej miłości pozyskiwać Bid For Power, czyli mod do Quake III który zmienia wszystko pod kąt DB. Nigdy nie miałem okazji w to pograć, a zawsze chciałem. Nie mogę się doczekać.

nikisaku

wtorek, 14 kwietnia 2009

Get the cool shoe shine.

Z braku pomysłu na tytuł wrzuciłem tam kawałek z Gorillaz, który cieszy moje uszy od paru dni - 19/2000 Soul Child Remix.

Święta, święta, po świętach. Nie przepadam za świętami, głównie z powodu otoczki sztucznej szczęśliwości, która je otacza. Nagle na jeden dzień każdy przykleja sobie do twarzy sztuczny uśmiech, kopiuje i wkleja życzenia i jest w ogóle miło. To takie.. 'Ej, słuchaj, jakieś19xx lat temu z krzyża spadł Jezus, bądźmy najlepszymi przyjaciółmi!'. A nazajutrz w ogóle się nie znamy. Dla mnie to paranoja, dostaję te beznadziejne życzenia od ludzi dla których na codzień nie istnieję.

Ja osobiście wyłącznie odpisuję na te życzenia krótkim "Dzięki, nawzajem".  To druga kwestia - jak już masz ochotę złożyć mi życzenia, jeżeli to święto jest dla ciebie tak istotne, że czujesz tą nieodpartą potrzebę, to albo ogranicz się do 'Wesołych świąt' albo coś wymyśl. Ctrl+C Ctrl+V jest po prostu głupie.

Jak nietrudno zauważyć nie jestem człowiekiem, który jakoś specjalnie cieszy się ideą świąt i ich praktycznie nie obchodzi. Chociaż jest jedna osoba, która sprawia, że święta mnie bawią, że robienie pisanek jest nagle super, że na boże narodzenie nawet chętnie biorę udział w dekorowaniu zwłok drzewa, a jest to A. Ironia sytuacji polega na tym, że ani ona, ani ja nie jesteśmy wierzący, ją po prostu cieszy to, że może porysować sobie po jajkach i potrafi mnie tym dość skutecznie zarazić. Jeżeli w moim domu będą obchodzone święta, to tylko dlatego, że będziemy z tego czerpać radochę, nie dlatego, że tak trzeba.

Zmieniając temat, przestaję kontrolować świat. W sensie.. Praca mnie zaczyna coraz bardziej dobijać, nie nadążam już ani trochę za szkołą, wszystko się piętrzy. Jedyne, co jest naprawdę pozytywne ostatnio, to mój związek. Wczoraj uciekliśmy od wszystkiego na spacer i lody,  nacieszyć się wiosną. Jednak nie ma jak przysiąść na ławce w parku. Niesamowicie odprężające. Patrząc na to, że jakaś głupia chandrowatość mnie dopada od niedzieli, to naprawdę było super.

A w niedzielę byłem u Siostry. Walnęliśmy się ze Szwagrem i Siostrą na tapczanie, puściliśmy w tle Hey z dwóch Woodstocków, otworzyliśmy po piwie i gadaliśmy o tonie różnych rzeczy. Było tak bardzo i po prostu miło. Potem w nocy jakoś mnie złapała ta nieokreślona chandra, ale to są już takie.. Osobiste demony. Wiem, że to brzmi naiwnie i piętnastolatkowo, ale nic na to nie poradzę. 

W piątek nocowałem się u NMXa. I poznałem najbardziej epicki mebel na świecie - fatty. Mógłbym na tym leżeć do końca świata. I zostałem podpięty do Tajnego Planu, heh. Będzie ciekawie, tak just. Ale za sprawą tego znów będę miał mniej czasu na klepanie notek. Życie. Za to zostały mi pożyczone trzy tomy Kaznodziei i dwa Watchmen. Kaznodzieja jest wspaniały, chcę więcej! Watchmen również, naprawdę świetnie się to czyta.

Co mi przypomina o tym, że dostałem do przeczytania również cztery pierwsze Sandmany od Marty z VideoWorld. Świetna dziewczyna, godzinę romawialiśmy z nią z A. Jak dotarliśmy do tego, że dzieciństwo mam podzielone na mangę i światy Marvela/DC to poleciała na zaplecze i przyniosła mi wspomniane Sandmany z uśmiechem i hasłem "Nie, żebym tu mieszkała, czy coś. Oddaj kiedykolwiek". Trzeba się zabrać za zaległości komiksowe, filmowe, serialowe, a przede wszystkim szkolne. Nie wiem, jak to pogodzę, naprawdę nie wiem. Przesilenie. Znów potrzebuję szesnastodniowego tygodnia.

I zacząłem naprawdę doceniać mój bezprzewodowy Internet. Na przykład dlatego, że mogę tą notkę wrzucić z autobusu.

nikisaku

środa, 8 kwietnia 2009

Dziesięć miesięcy.

Czas mija nas niesamowicie szybko. Dni gdzieś uciekają w tło, żyję na fast forward, spowalniając jedynie wybrane momenty, które naturą rzeczy również za szybko uciekają. Plastyka czasu jest niesamowita. Ale fakt faktem, wszystko nagle jest za nami. Można od tego na swój sposób wypłowieć. Myślę, że to trochę jak w simsach. W sensie, wybrane momenty dnia nagle przechodzą na prędkość oznaczoną przez trzy strzałki.

Rozmawiając ostatnio z Beją wyłożyłem jej, że dzieje się tak z człowiekiem, kiedy znika spotaniczność. Mówiła, że nie chciałaby żyć w pętli praca -> łóżko -> praca. Ja mam to szczęście, że posiadając dwadzieścia lat mam jeszcze jakąś potencjalną przestrzeń zabawy. Ale fakt faktem - wyrastają ograniczniki. Nie mogę iść na piwo [pomijając fakt, że przez jeszcze jeden blister Tabexów nie wolno mi], bo muszę oszczędzać na wakacje. Nie mogę zmienić pracy, bo tutaj mam nienajgorsze warunki a dopóki nie mam matury nie mogę nawet myśleć o czymkolwiek porównywalnym. W weekend nie mogę nigdzie wyskoczyć, bo jak nie praca to szkoła, do szkoły muszę chodzić, bo w tej pracy też nie będę siedział do końca życia. Praca jako taka jest na tyle ciekawa, że codziennie robię coś teoretycznie innego, ale koniec końców to dokładnie to samo, ale w innej oprawie. Do tego zaczęła mnie ostatnio irytować. W każdym raZie co rano budzę się w tym samym łóżku [no, to raczej można na plus zaliczyć, umówmy się..], siadam przed to samo biurko, zbieram się i lecę na ten sam autobus, przesiadam się w inny ten sam autobus, jadę do tego samego magazynu z tymi samymi ludźmi, w magazynie spotykam tych samych ludzi, rozmawiam z nimi na te same tematy, jem te same bułki, odwalam te same osiem godzin, po czym wracam do tego samego mieszkania wysłuchiwać tych samych zarzutów, zakładam te same słuchawki, przerabiam trochę tego samego materiału do szkoły. To pętla rytuałów. Mija po prostu w tle. Fast forward do tego popołudnia, kiedy w końcu będziemy mogli spotkać się z A., bo to najlepszy czas tygodnia i nigdy nie jest po prostu 'tym samym'. Czy też kiedy mogę spotkać się ze znajomymi, czy posłuchać wyżaleń kumpla. Swoją drogą NMX mnie zaprasza do siebie w piątek w dość tajemniczych okolicznościach, ciekaw jestem niezmiernie o co chodzi.

A ludzie.. Przychodzą i odchodzą. Widzicie, miałem kumpelę. 'Miałem' to rewelacyjne słowo w tym zdaniu, ponieważ jakoś przedwczoraj po prostu wypieprzyłem ją z listy znajomych. W końcu zacząłem się stosować do dobrej rady A., która to brzmiała "Nie naprawisz całego świata". Starałem się tej dziewczynie pomóc, być jej przyjacielem, służyć oparciem, ale ona cały, cały czas wpychała mi słowa w usta, robiła beznadziejne sugestie, przypadek nie do zdarcia, beton. Jest z tego tragicznego typu, gdzie jak się podczas rozmowy odejdzie od klawiatury na dwie minuty chociażby po to, żeby pójść po sok to zaraz wysyła stos wiadomości "Ach, nie odpisujesz, to świetnie, jasne, przyzwyczaiłam się, prędzej czy później każdy tak robi". I najfajniejsze jest to, że nigdy, ale to nigdy nie wierzyła, że było się faktycznie AFK. I kurczę, starałem się. Stawałem na głowie. ALe jak z nią pisałem, to czułem się jak ślepy człowiek z połamaną białą laską, który musi przejść po bardzo misternie zaprojektowanym polu minowym. I w końcu jej napisałem, co mi w naszych kontaktach nie pasuje. Co również zostało odpowiednio ponaginane. I wykasowałem ją z gadu i komórki. I powiem wam, że to rewelacyjne uczucie. Faktycznie, ja już się nie nadaję do takich rzeczy, nigdy nie będę tym dzieciakiem, co jak widzi problem to każdemu paląco musi pomóc. W każdym razie nie będę próbował jak raz zostanę spławiony. Naprawdę, to piękna rada na dziś. Nie pomogę całemu światu.

Znów jestem niewyspany, znów padam na pysk. Jakoś nie chciałem już spać w autobusie to zacząłem pisać tą notkę. W pracy i tak będę spał na stojąco, toteż co za różnica. Po południu spotkam się z Pauliną, odbiję swoje GTO w końcu od niej, bo za każdym razem nie miałem miejsca w kostce, toteż starannie sobie o nie dzisiaj zadbałem. Ale krótko, bo chciałbym jeszcze dzisiaj zrobić część z Angielskiego. Już nie mogę patrzeć na te rosnące ksera. Dwa repetytoria, z czego jedno zaległe i praca semestralna. Łącznie jakieś 25 stron do zrobienia. A że to się robi szybko i przyjemnie.. Cóż, będę się łączył mentalnie z A., która to musi siedzieć i tłuc matmę. Chociaż może uda mi się z nią chociaż na chwilkę zobaczyć. Tak bym chciał.

Swoją drogą wczoraj oglądaliśmy Chicago. A. powiedziała, że muszę zobaczyć i miała rację. Naprawdę rewelacyjny kawałek kina. I jak słowo daję, nie wiedziałem, że Richard Gere tak fajnie śpiewa. Plus ta boska scena ze stepującym Gere'm na sali sądowej. Jedna z nafajniejszych kompozycji, jakie widziałem, zdecydowanie.

I piękne lato mamy tej wiosny! Pewien miły pan, którego poznałem w windzie i rozmawiałem na przestrzeni parteru i piątego piętra powiedział mi, że w Polsce wiosny nie ma od momentu w którym Kwaśniewski lata temu powiedział, że studenci na wiosnę dostaną X mieszkań. Od tamtego momentu mamy przez długi czas jakieś -5 do -2 stopni, a później nagle +30. I faktycznie, coś w tym jest. Plus świetny argument - nie ma wiosny, nie ma mieszkań!

Co do tytułu notki - cóż, dziesięć miesięcy. Ci którzy powinni wiedzieć, wiedzą o co chodzi, reszta tej wiedzy nijak nie potrzebuje.

Dopisek popracowniczy:
Zdecydowałem się po południu jechać prosto do Gliwic. Pomyślałem, że na sekundkę podskoczę do A. i zaraz wrócę do domu zrobić cały angielski. Muszę zabrać się naprawdę intesywnie za tą szkołę, inaczej nie ma siły, żebym zdał semestr, a co dopiero maturę.


nikisaku

wtorek, 7 kwietnia 2009

Still alive

Przerwa w pisaniu była wywołana głównie próbami nauki, płodzenia prac semestralnych i usilnymi staraniami, aby się wyspać. Słowem - rano w autobusach dosypiałem.

Wyszło mi to średnio. Ale biologia zaliczona, yay.

Tak naprawdę to nie działo się poza tym wiele w ciągu zeszłego tygodnia, niemniej piątek [który miałem wolny], sobota i niedziela były rewelacyjne.

W piątek wybyliśmy z A. na spacer metodą 'tam nas nie było, to idźmy tam i przed siebie' tytułem wiosny, która nieco spóźniona i trochę spocona do nas przybiegła. Dotarliśmy do Ostropy, kiedy dostaliśmy informację o tym, że za pięć minut kończy się mecz Górnik Zabrze - Piast Gliwice i jest to pierwszy mecz na stadionie Piasta w tym roku. I że zaraz zrobi się w mieście niebezpiecznie, bo oni się nie lubią, ale tyle dobrego, że Piast wygrał 1:0. Musieliśmy rozbić się u Wacka w Ostropie na trochę, żeby cała bezkarkownia raczyła spokojnie porozchodzić się w swoje strony.

Kocham spacery, po prostu możliwość spokojnego pójścia przed siebie, kiedy nic mnie nie goni, odkrywanie nowych kątów miasta, w którym mieszkam od ponad dziewięciu lat, a w ogóle go nie znam.

Jednak zirytowało mnie niezmiernie to, że trzeba pory tych spacerów dogrywać do rozkładu meczów na okolicznych stadionach, żeby być w stanie wrócić w jednym kawałku do domu. Niby nic się na to nie poradzi, ale to po prostu straszne, że człowiek już boi się wyjść na spacer.

Sobota. Ach. Szkoła minęła szybko, a zostawiwszy cały obowiązek za sobą dałem się zaciągnąć A. na wystawę o Wielkim Zderzaczu Hadronów. Była rewelacyjna, fajnie prowadzona przez całą masę ludzi, dobrze tłumaczone, przejrzyjście pokazane. Dali się pobawić ciekłym azotem, pokazali lewitujący samochodzik, lewitującą puszkę po paście do butów, nauczyli jak przy użyciu rodzynek, głębokiego talerza, kalkulatora, linijki i mikrofalów obliczyć prędkość zbliżoną do tej używanej z Zderzaczu, która to jest bliska prędkości światła.

A wieczorem Coma. Centrum Kultury Wiatrak w Zabrzu przepełnione po sufit ludźmi, duszno, masakrycznie. Nie było czym oddchać, ubrania przyklejały się do ciała ciężkie od potu, włosy mimo tego, że na gumce ociekały potem, gardło odmawiało posłuszeństwa, tłum falował, skakał, darł się. Rogucki nami władał. Jeżeli istnieje niebo i piekło, to ten koncert był czyśćcem, przeżyciem niemożliwym. Do tego okazało się, że kręcili tam teledysk do Transfuzji, grali ją trzy razy. A to jeden z moich ulubionych kawałków. Mam wrażenie, że gdyby Rogucki powiedział, że idziemy spalić Zabrze, każdy by za nim poleciał. Stojąc niemal przy samych barierkach na wprost niego, wyciągając do niego lśniące od oklejającego potu ręce, wydzierając ostatnie kawałki gardła, mając obok siebie A. byłem w innym świecie. Oświetlenie genialnie zrobione, sam Rogucki był tam jak mistrz. Cokolwiek by nie powiedział, wszystko robiliśmy. Miałem okazję go trzymać nad tłumem, kiedy na nas zszedł. Stanął na barierkach, wyciągając dłonie. Każdy, kto tylko mógł i był jeszcze w stanie chwycił go i po prostu trzymał. Po chwili po prostu na nas się położył i nie ruszając się dał się nieść, położyć na chwilę na ziemi, kiedy ludzie osłabli, a potem po prostu go podnieśli i oddali scenie. Dawał nam rozgrzeszenie rockiem. Grali jakieś dwie i pół godziny, porwali nas bez reszty. Potem patrzyłem tylko na pustoszejący Wiatrak, stosy kubków po piwie, butelek po wodzie i niedopałków na podłodze. Ten koncert był wart każdej sekundy tam spędzonej.

W niedzielę w końcu obejrzałem "Śniadanie u Tiffany'ego". Długo się wzbraniałem przed tym filmem mając o nim dość złe wyobrażenie, ale A. mi powiedziała, że to po prostu komedia romantyczna i żebym przestał się wygłupiać. To przestałem, poszedłem do VideoWorld i wypożyczyłem. Potem poszedłem do A. i to obejrzeliśmy. I muszę przyznać, że nie spotkałem się jeszcze z komedią romantyczną, która byłaby tak cudowna, a przecież ten film powstał w 1961 roku. Był po prostu uroczy. Ale może patrzę na niego trochę inaczej z powodów, ktorych nie wymienię. Jednak trzeba przyznać pani Audrey, że zagrała rewelacyjnie rolę Holly. No i był pan Yunioshi! Naprawdę ciepłe kino.

Swoją drogą zdobyłem płytę Orena Lavie. Oren Lavie zachwycił mnie teledyskiem do Her Morning Elegance. Animacja poklatkowa, wykorzystanie łóżka, ciuchów i pościeli do pokazania tylu rzeczy, naprawdę, szacunek. Płyta nosi nazwę 'The Opposite Side Of The Sea' i jest naprawdę miła i wyciszająca. Świetna, żeby siąść przy herbacie, pouczyć się czy jadąc autobusem do pracy napisać notkę na bloga.

Co też ninejszym uczyniłem. Nie wiem kiedy znów napiszę, na razie zależy mi na tym, aby przetrwać dzień, tydzień, miesiąc, rok. Pewnie jutro przysiądę.


nikisaku