wtorek, 7 kwietnia 2009

Still alive

Przerwa w pisaniu była wywołana głównie próbami nauki, płodzenia prac semestralnych i usilnymi staraniami, aby się wyspać. Słowem - rano w autobusach dosypiałem.

Wyszło mi to średnio. Ale biologia zaliczona, yay.

Tak naprawdę to nie działo się poza tym wiele w ciągu zeszłego tygodnia, niemniej piątek [który miałem wolny], sobota i niedziela były rewelacyjne.

W piątek wybyliśmy z A. na spacer metodą 'tam nas nie było, to idźmy tam i przed siebie' tytułem wiosny, która nieco spóźniona i trochę spocona do nas przybiegła. Dotarliśmy do Ostropy, kiedy dostaliśmy informację o tym, że za pięć minut kończy się mecz Górnik Zabrze - Piast Gliwice i jest to pierwszy mecz na stadionie Piasta w tym roku. I że zaraz zrobi się w mieście niebezpiecznie, bo oni się nie lubią, ale tyle dobrego, że Piast wygrał 1:0. Musieliśmy rozbić się u Wacka w Ostropie na trochę, żeby cała bezkarkownia raczyła spokojnie porozchodzić się w swoje strony.

Kocham spacery, po prostu możliwość spokojnego pójścia przed siebie, kiedy nic mnie nie goni, odkrywanie nowych kątów miasta, w którym mieszkam od ponad dziewięciu lat, a w ogóle go nie znam.

Jednak zirytowało mnie niezmiernie to, że trzeba pory tych spacerów dogrywać do rozkładu meczów na okolicznych stadionach, żeby być w stanie wrócić w jednym kawałku do domu. Niby nic się na to nie poradzi, ale to po prostu straszne, że człowiek już boi się wyjść na spacer.

Sobota. Ach. Szkoła minęła szybko, a zostawiwszy cały obowiązek za sobą dałem się zaciągnąć A. na wystawę o Wielkim Zderzaczu Hadronów. Była rewelacyjna, fajnie prowadzona przez całą masę ludzi, dobrze tłumaczone, przejrzyjście pokazane. Dali się pobawić ciekłym azotem, pokazali lewitujący samochodzik, lewitującą puszkę po paście do butów, nauczyli jak przy użyciu rodzynek, głębokiego talerza, kalkulatora, linijki i mikrofalów obliczyć prędkość zbliżoną do tej używanej z Zderzaczu, która to jest bliska prędkości światła.

A wieczorem Coma. Centrum Kultury Wiatrak w Zabrzu przepełnione po sufit ludźmi, duszno, masakrycznie. Nie było czym oddchać, ubrania przyklejały się do ciała ciężkie od potu, włosy mimo tego, że na gumce ociekały potem, gardło odmawiało posłuszeństwa, tłum falował, skakał, darł się. Rogucki nami władał. Jeżeli istnieje niebo i piekło, to ten koncert był czyśćcem, przeżyciem niemożliwym. Do tego okazało się, że kręcili tam teledysk do Transfuzji, grali ją trzy razy. A to jeden z moich ulubionych kawałków. Mam wrażenie, że gdyby Rogucki powiedział, że idziemy spalić Zabrze, każdy by za nim poleciał. Stojąc niemal przy samych barierkach na wprost niego, wyciągając do niego lśniące od oklejającego potu ręce, wydzierając ostatnie kawałki gardła, mając obok siebie A. byłem w innym świecie. Oświetlenie genialnie zrobione, sam Rogucki był tam jak mistrz. Cokolwiek by nie powiedział, wszystko robiliśmy. Miałem okazję go trzymać nad tłumem, kiedy na nas zszedł. Stanął na barierkach, wyciągając dłonie. Każdy, kto tylko mógł i był jeszcze w stanie chwycił go i po prostu trzymał. Po chwili po prostu na nas się położył i nie ruszając się dał się nieść, położyć na chwilę na ziemi, kiedy ludzie osłabli, a potem po prostu go podnieśli i oddali scenie. Dawał nam rozgrzeszenie rockiem. Grali jakieś dwie i pół godziny, porwali nas bez reszty. Potem patrzyłem tylko na pustoszejący Wiatrak, stosy kubków po piwie, butelek po wodzie i niedopałków na podłodze. Ten koncert był wart każdej sekundy tam spędzonej.

W niedzielę w końcu obejrzałem "Śniadanie u Tiffany'ego". Długo się wzbraniałem przed tym filmem mając o nim dość złe wyobrażenie, ale A. mi powiedziała, że to po prostu komedia romantyczna i żebym przestał się wygłupiać. To przestałem, poszedłem do VideoWorld i wypożyczyłem. Potem poszedłem do A. i to obejrzeliśmy. I muszę przyznać, że nie spotkałem się jeszcze z komedią romantyczną, która byłaby tak cudowna, a przecież ten film powstał w 1961 roku. Był po prostu uroczy. Ale może patrzę na niego trochę inaczej z powodów, ktorych nie wymienię. Jednak trzeba przyznać pani Audrey, że zagrała rewelacyjnie rolę Holly. No i był pan Yunioshi! Naprawdę ciepłe kino.

Swoją drogą zdobyłem płytę Orena Lavie. Oren Lavie zachwycił mnie teledyskiem do Her Morning Elegance. Animacja poklatkowa, wykorzystanie łóżka, ciuchów i pościeli do pokazania tylu rzeczy, naprawdę, szacunek. Płyta nosi nazwę 'The Opposite Side Of The Sea' i jest naprawdę miła i wyciszająca. Świetna, żeby siąść przy herbacie, pouczyć się czy jadąc autobusem do pracy napisać notkę na bloga.

Co też ninejszym uczyniłem. Nie wiem kiedy znów napiszę, na razie zależy mi na tym, aby przetrwać dzień, tydzień, miesiąc, rok. Pewnie jutro przysiądę.


nikisaku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz