środa, 18 listopada 2009

-3-

Jestem w Krakowie. Z przypadku. Bo tak wyszło. Miałem być zupełnie gdzie indziej, z kim innym. Ale ktoś nie mógł. Człowiek, z którym dzielę pokój poradził mi zapakować się i wpieprzyć się z nim w pociąg i jechać do jednego z moich ukochanych miast. Bo dlaczego nie. Nawet bardzo chętnie.

Krakowska knajpa. W sumie teraz takie miejsca nazywa się dumnie "klubami muzycznymi". Masa ludzi, wesoła impreza. Mam wokół siebie Nayako, Kabu, Greeda. Jest i Snake. Snake zawsze się gdzieś znajduje. Po prostu w takich miejscach nikt nie wie skąd, ale się zjawia. Lubię go, chociaż nie wiem za co. Po prostu niech jest, spoko. Parę piw, parę wygłupów, kilka zdjęć później humor zaczyna być naprawdę dobry. Ucieczka nie jest sposobem? Spierdalajcie.

Ciągle gdzieś przewija mi się Jego twarz. Lubi mi się przypatrywać w takich chwilach. To praktycznie jego hobby. Nie odpuści sobie takiej rozrywki, rozumiem go.

Nayako - jak rozmawialiśmy krótko po tym jak zawitałem do lokalu - powiedziała, że na trzeźwo jestem zaskakująco spokojny. Wyjaśniłem, że w tym tygodniu mało sypiałem, po prostu.

Robi się późno, ludzi coraz mniej. Czas się ewakuować. Telefon do Zbroja - powiedział mi kiedyś, że jeżeli będę w Krakowie to mam wpadać jak tylko będę chciał. Dobrze go mieć za przyjaciela. Umówiliśmy się na rynku, zabrał mnie do siebie.

W jego mieszkaniu ponownie zaraz po wejściu poczułem się praktycznie jakbym był w domu. Miał rację mówiąc, że to miejsce ma swój klimat. Muszy jak tylko mnie zobaczył po krótkim i radosnym powitaniu wlał we mnie trochę wódki. Czas było zrobić sobie afterparty. Czas było odlecieć od świata i odlecieć daleko. Tak daleko jak jeszcze nigdy dotąd.

Zapakowali mnie do kuchni. Nabili wiadro. Wyjaśnili obsługę. Wciągnąłęm ogromną, gęstą chmurę. Moje ciagło nagle drgnęło w jednym dzikim skurczu. Podbiegłem do wanny i wyrzygałem wszystko, co wyrzygać mogłem. A nawet trochę więcej. Wciągnąłem drugi raz, nawet nie byłem w stanie wepchnąć w zmęczone płuca wszystkiego. Opierając się o wannę zacząłem czuć zmiany w rzeczywistości. Świat zaczął zwalniać, rozciągać się w każdą stronę. Głosy docierały powoli, metodycznie, każda litera każdego wyrazu z osobna stały w kolejce do mojej świadomości. Siedziałem czując kompletny chill-out. On stał za fotelem na którym się usadowiłem.

Typowo dla siebie wypalał powoli papierosa. W drugiej ręce trzymał piwo. Strong dwusłodowy. Zabawne, że mimo tego, że już nie jest ode mnie zależny to i tak lubi podobne rzeczy. Płonące czerwienią oczy patrzyły się na moje płynące ciało krytycznie. Wyjątkowo pozwolił na odbycie rozmowy poza głosem, za dużo ludzi było dookoła.

Na co ci to?
- Na co? Na nic.. Dla ucieczki... Zobacz, jak mi pięknie, jak mi błogo, jak mi beztrosko. Zobacz, jaki jestem upalony, jakiż jestem z tym szczęśliwy..!
Uciekasz. Znów. Bez sensu. Ostatnio coraz bardziej ponad twoje żałosne możliwości. Przed snami nie uciekniesz, a ty swoich snów kształtować nie potrafisz. Jesteś w dupie.
- Jestem..? Jestem. Niewykluczone. Pewne..? Nie. Zobacz, radzę sobie..? Radzę. Jestem, istnieję. Skoro żyję, to muszę dawać sobie radę, haha..
Jesteś. Jesteś głupi. To już praktycznie dwa miesiące, wiesz? Wiesz. Debilu.

Wciągnął dym. Wypuszczając zaczął manewrować w nim dłońmi. Po chwili przede mną stanęła Ona. Ona. Ona.. Ta, która do mnie wraca w snach. Ta, która zajmuje mi myśli. Ta, która odbiera mi spokój duszy. Zwinąłem się, schowałem głowę pomiędzy nogami. On zaś jednym ruchem ręki Rozwiał figurę z dymu, rozpadła się na kilka kłebów, które utonęły w dusznej atmosferze pomieszczenia.

Czego się boisz? Dlaczego nie potrafisz tego rozliczyć do końca? Jesteś żałosnym skurwielem. Boisz się nawet tego umówionego terminu rozmowy, chociaż do tego jeszcze miesiące. Bo co? Bo jak ją zobaczysz, to rozpadniesz się do końca? Tak jak teraz, mały ćpunie, chowasz łeb? Śmiesz dawać rady ludziom nie potrafiąc się uporać sam ze sobą. Tak mnie brzydzisz jak fascynujesz.
- Fascynuję..? - wargi wygięły mi się w pustym, szerokim uśmiechu - Hahahah.. Fascynacja. Jakie to piękne słowo. Jestem dla ciebie obiektem obserwacji. Cudo. Jesteś taki wspaniały.. Wielki.. Z tymi płonącymi czerwienią oczami, z tym zestawem garderobianym, z tymi pogiętymi okularami na nosie. Jesteś piękny. Ja ciebie fascynuję, ty mnie zadziwiasz. Jesteśmy rewelacyjną parą istniejącą tylko na brzegu mojej psychiki, niezależnie od tego jak oderwany ode mnie już jesteś, jak szeroką masz władzę sprawczą, ile i co możesz.. Tak naprawdę wszystko dzieje się obok rzeczywistości, na skraju szaleństwa. Można by cię śmiało przyrównać do Boga. Mojego osobistego bożka.

Popatrzył się na mnie z niesmakiem. Nigdy nie lubiał religii. Ale trzeba mu przyznać, miał rację. Uciekam. Zwiewam, boję się stanąć przed niektórymi ludźmi, faktami. Rzeczy się nie cofają, świat płynie na przód. Do rana wrócę z orbity na ziemię i nadal będzie tak samo. Ileż można pozorować życie nie żyjąc naprawdę..? Ciężkie pytanie. Mnie udawało się już kawał czasu. Nasze spojrzenia spotkały się wpół drogi.

Co masz zamiar dalej zrobić? I tak w tej chwili zaraz polecisz na ryj. Oddaj się w ręce Zbroja i idź kurwa spać. Nie mogę się już na ciebie patrzeć.
- Nie możesz.. Szkoda.. To w chuj śmieszne, że w pewien sposób jesteś moim najbliższym przyjacielem. I ty dla mnie i ja dla ciebie jesteśmy tylko zjawiskiem. Ale jednak jesteśmy sobie niejako bliscy, nieprawdaż...? Masz rację.. Idę spać. Sen będzie dopełnieniem mojego lotu do spokoju.

Wyszedł przez drzwi. Po chwili została po nim tylko nuta nikotyny w powietrzu ginąca w oparach otoczenia. Pozbierałem się do łóżka, zasnąłem, wiedziałem, że dookoła są ludzie którzy w razie potrzeby będą czuwać. Posiadłem też silne postanowienie tego, że strach przed tym, co się stanie czy też nieskończona ucieczka nie są rozwiązaniem.. Nie na dłuższą metę. Trzeba sobie przyjąć pewne określone zasady, po prostu. Jutro wrócę do domu. Może się trochę bardziej za siebie wezmę. Może. Zobaczymy. To jutro, to za sto lat. A teraz daję się otulić kołdrze, narkotycznej chmurze i atmosferze tego mieszkania. Tu. Teraz. Już.

wtorek, 10 listopada 2009

Runaway.

Jest noc. Budzę się w swoim łózku. W sumie będzie moje. Od środy. Obok mnie czuję ruch.
- Nie śpisz?
- Hhh.. nie.. A ty..?
- Nie. Nie mogłam zasnąć. Co ci się śniło?
- Nic.. Nie wiem. Dlaczego?
- Cały czas się rzucałeś... Uspokoiłeś się trochę jak cię przytuliłam.

Zapalamy papierosy. Po chwili zasypiam dalej.

Nowe miejsce, moje miejsce. Moje i mojego przyjaciela. Już od jutra. Uciekam. Zostawię za sobą tabliczkę z napisem Gliwice przy odrobinie szczęścia na zawsze. Nie pytaj się mnie o mój adres, bo go ode mnie nie dostaniesz. Chyba, że mi w jakiś sposób zależy na tym, abyś do mnie zajrzał.

Uciekam.

Chcę być na tyle daleko stąd na ile mogę. Coraz rzadziej rzygam śniadaniami. Nadal nie sypiam spokojnie. Adaptacja do sytuacji.

Tam, gdzie uciekam nie ma internetu, toteż blog pozostaje w zawieszeniu. I tak nie potrafiłem zebrać myśli na tyle, żeby cokolwiek tutaj pisać, co widać po tym, że ostatnia aktualizacja była jedenaście dni temu. Psychicznie jestem wirem, nadal. Chaotyczny, nonsensowny. Sporo emocji wypłycam, szukając w tym jedynego słusznego sposobu. Move on, move on, move on.

We are
We are the shaken
We are the monsters
Underneath your bed
Yeah
Believe what you read
We are
We are mistaken
We are the voices
Inside your head
Yeah
Believe what you see


Byle dalej! Byle do przodu. Byle się zakopać na końcu świata do swej nory. Wszystko przede mną. Póki co - żegnam. Jeszcze się odezwę.