poniedziałek, 25 maja 2009
Dancing in the DMZ!
Są rzeczy tak piękne, że boję się próbować o nich pisać z obawy o umniejszenie tego piękna, czy też niedokładne jego oddanie.
Są rzeczy tak subtelne, że pisanie o nich mogło by je z tej rzeczy obedrzeć.
Są rzeczy, które można wyrazić tylko delikatnym uśmiechem, patrzać się tylko jednej osobie w oczy.
Dlatego nie będę próbował. Nie posiadam zdolności pisarskich pozwalających oddać to, co bym chciał przekazać. Subiektywizm sytuacji jest zbyt wielki, żebym był w stanie napisać coś poza suchym komunikatem. Niezależnie od tego, jak bardzo będzie dla mnie nacechowany emocjami, dla osoby czytającej będzie czymś zupełnie innym, w oparciu o uczucia własne. Toteż będę tutaj musiał zamknąć ten najbardziej osobisty wątek, odbić do spraw bardziej przyziemnych i wymieniać ten jeden uśmiech z tą jedną, jedyną osobą.
Zatem.
Jadę do pracy. Pierwszy raz od półtorej tygodnia. Niechętnie jak diabli. Dopiero zszedł ze mnie stres, a tu znów w ten młyn na nieokreśloną ilość czasu. Nie zachwyca mnie to ani trochę.
Ale to konieczność, prawda? Tak trzeba. Z kwestii pocieszających mogę napisać sobie to, że spotkam się z takim Robertem, czy Rodzynem. Z mniej radosnych fakt, że wracam prosto na kontrolę sanepidu, o czym dowiedziałem się jak się okazało, że teoretycznie mam nieważne badania. Chociaż na papierku jeszcze rok. Dobrze, że wystarczy mi dostarczyć samo ksero tego świstka.
W weekend zaliczyłem angielski pisemny i ustny na pięć, dostając tym samym pięć na semestr. Z jednej strony cieszę się, z drugiej mam wrażenie, że choćbym spał na tych lekcjach, to bym to dostał. Fakt, że jestem ponad grupę w tym języku mógłbym przyjmować za plus, ale chciałbym się do tego jeszcze tego języka uczyć. Moja gramatyka zbyt często klęka, chociaż dogadać się dogadam. Co prawda dostaję osobne ćwiczenia z repetytoriów do domu, ale nawet na urlopie nie miałem kiedy nad tym siąść. Powiedziałbym, że masakra, ale cóż.
Chciałbym jakoś przewinąć ten dzień do godziny, powiedzmy, siedemnastej. Być po pracy, spotkać się z A.
Nie da się, ukradli mi pilota do rzeczywistości.
Swoją drogą rośnie mi stosik książek do przeczytania. Jestem w trakcie "Piekła pocztowego" Terry Pratchetta, które przerywam dla przeczytania "Prawdziwegożycia Sebastiana Knighta". Dalej będzie książka Woody Allena, którą podobno muszę przeczytać, ale sądząc po fragmencie jest rewelacyjna. No i "Wojna polsko ruska pod flagą biało-czerwoną", której nigdy nie miałem okazji przeczytać. A że zrobiło się znów wokół tego trochę szumu tytułem filmu, skorzystam z tego, że będzie okazja dorwać lekturę. O filmac do nadrobienia nawet nie mówię. Aczkolwiek ostatnio obejrzałem "RockNolla" które było naprawdę świetnym filmem, wbrew oczekiwaniom. podchodziłem do tytułu jak do kolejnej produkcji o gangach, do tego w Londynie, to i akcent będzie zabawny. Ale przyznam, zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony. Pomijając świetny soundtrack, akcja jest naprawdę dobrze poprowadzona, z lekkim dowcipem, ciekawym pomysłem. Nie chcąc spoilować napiszę tylko, że warto. Wczoraj palnik podsunął mi też "Snatch", tych samych ludzi a podobno nawet lepsze. Nie mogę się doczekać.
Kończąc - nie chce mi się.
Właśnie. Znów ograniczam palenie. Może nawet uda mi się drugi raz rzucić. Hopefully.
nikisaku
środa, 20 maja 2009
Kolory
Jako, że od tygodnia jestem na urlopie to pomyślałem, że z tegoś skorzystam, tak czy inaczej. Ciężko powiedzieć, żebym na początku jakoś przesadnie inteligentnie z niego korzystał, bo największym szaleństwem był wypad na Gliwickie Igry, dwukrotny zresztą. Pobawiłem się tochę, poskakałem, zgubiłem kolczyk, zyskałem agrafkę. do ucha w formie zastępczej na czas nieokreślony. W piątek przybyło do mnie upragnione fatty, wielkie, śliczne, mięciutkie i podbijające serca odwiedzających. Też można.
W sobotę pod skromne drzwi mieszkania mojej babci, gdzie rezyduję [jakoś zawsze ciężko mi bylo o tym miejscu powiedzieć z czystym sumieniem 'mój dom'] zapukali palnik z Mizuu, żeby mnie zabrać do Bytomia na Dzień Kwitnącej Wiśni. Było wybitnie słodko-gorzko. Uważam, że popełniłem błąd jadąc tam. Na plus mogę zaliczyć fakt, że dostałem dwa t-shirty, spotkałem parę osób, których inaczej nie mam jak zobaczyć i przebłyskiem zdrowego rozsądku rozbiłem się na noc u Tofu. Przesiedzieliśmy pół nocy przy Sengoku Basara 2 Heroes, oglądając Drew Carrey na YouTube i rozmawiając. Było przesympatycznie.
Z rana w niedzielę wpakowałem się w pociąg relacji Katowice - Gdynia z jasnym zamiarem wytoczenia się po niespełna jedenastu godzinach podróży w Gdańsku Oliwie. W podróży poznałem Sylwię, Patrycję oraz Krzysztofa, który to pochodzi z Berlina. Uczenie go czytać z Patrycją i na przykładzie artykułu z Naj było świetne, a on naprawdę szybko łapał. Lubię takich ludzi. Poznaliśmy się wszyscy w trasie i wszyscy się zakumplowaliśmy. Muszę odszczekać, co pisałem wcześniej a'propos tego, że już nie poznaję ludzi w pociągach. Może po prostu potrzebowałem dłuższej relacji.
Po dotarciu zostałem odebrany z dworca przez Ariannę i posłusznie zaprowadzony do jej mieszkania, całkiem zresztą przytulnego. Powitalne dwa piwa, geekowanie się przy wzajemnych sprzętach elektronicznych. Koniec końców sen.
Na następny dzień poszliśmy nad morze.
Mógłbym tam siedzieć do śmierci.
Kocham morze. Usiąść na piasku i się patrzeć na fale. Słuchać szumu. Otulać się wizualnym bezkresem horyzontu. Obserwować jakąś łódkę czy dwie z pustej plaży. Obmyć glany słoną wodą. To mi daje tak nieziemski spokój, opanowanie i szczęście jak nic innego na świecie. Minęły niemal dwa lata od kiedy ostatni raz mogłem się na nie popatrzeć. Oczyszczenie.
Wróciliśmy do Ari, przybył Dancios, przyniósł mi nawet coś do jedzenia. Cudowny człowiek. Siedzieliśmy do jakiejś drugiej łapiąc pozytywne wibracje, wypijając po drodze trzy kolejki wódki w takich odstępach czasu, żeby się nie upić.
Dzień wczorajszy przespaliśmy do jakiejś szesnastej. Wyzbieraliśmy się, pokąpaliśmy, poszliśmy na zakupy i na mały spacer. Pod wieczór ponownie powitaliśmy Danciosa, później przyszła Komcia. Poszliśmy po fajki i zapas piwa. Po powrocie wlaliśmy w siebie pół butelki rumu, kilka piw, szampan i trochę wódki od Danciosa słuchając Kaczmarskiego, Pidżamy Porno i wielu innych kawałków. I tak najbardziej wypaliło mi się radosne siedzenie z nimi wszystkimi, w dłoni trzymając szklankę rumu z colą i słuchania Drogi na Brześć. Szampanem zainaugurowaliśmy rozpoczęcie Roku Truskawki, który zaczyna się losowego dnia o losowej godzinie. A motywem napędzającym był fakt zdobycia wielkiego napisu TRUSKAWKI zrobionego z drzwi szafy. Sporo przegadaliśmy tak w grupie jak i na osobno z Komcią. Jest absolutnie wspaniałą osobą, malutką i kochaną za stu. Obiecała do mnie zajrzeć w wakacje, nie mogę się doczekać. Ewakuowaliśmy się spać pokój obok, jako, że Ari i Dancios siedzieli do dobrej ósmej. A Komciak miała szkołę w Gdyni jakoś koło jedenastej, ja pociąg koło dwunastej. Po wyprawieniu rano Komci w świat pozbierałem się, zostałem odstawiony na autobus na dworzec i pożegnany.
Teraz toczę się w przedziale dla palących z jakimś facetem, który jedzie gdzieś z synem, odgarniam co jakiś czas włosy z twarzy, odpalam fajkę. Nawet nie wiem w którym punkcie jestem. Wiem, że wysiadam przed dwudziestą drugą w Katowicach. Jak padnie mi bateria to wrócę do czytania "Going Postal" Terry Pratchetta. "Wypychacz Zwierząt" Jarosława Grzędowicza zapewnił mi rozrywkę w poprzednią stronę.
Jestem niesamowicie szczęśliwy, że udało mi się tam pojechać. Było warto. Zdecydowanie.
Mam nadzieję, że uda mi się tam wrócić prędzej niż za dwa lata. Szczerze.
Pozostało mi kilka dni urlopu. W poniedziałek wracam do pracy. Nie wiem, czy mi się jakoś szczególnie chce. Z drugiej strony - kiedy mi się chciało? Mam tylko nadzieję, że moje problemy ze snem w końcu się opanują.
A w słuchawkach "Osobowy" Comy.
Pociąg przemieszcza się z Gdańska do Tczewa
Na przemian domy na przemian drzewa.
nikisaku
piątek, 8 maja 2009
The brightest hour of my darkest day.
EDIT: Wrzucałem to bardzo szybko rano, bo już musiałem wysiadać. Poprawki nanoszę po południu.
Wstał. Trwał. Żył. Oddychał. Bo musiał. Ale co miał zrobić.
Po południu spotkał się z Moniką i Martwą. Zaciągnęły go do lumpeksu, musiały znaleźć jakieś ciuchy, żeby poprzebierać się za clowny na następny dzień. Chodzą do szpitala pomagać dzieciakom.
On nie potrafił uwolnić się od faktu, że za nie tak długo będzie po wszystkim. Że popakuje jej rzeczy i wytnie ją ze swojej ramki. Tak do końca. Nie potrafił się z tym oswoić ani kurwa trochę. W głowie słyszał tylko charkliwe 'I chuj.' swojej niespecjalnie milszej strony.
Wracając stało się coś, czego nie przewidział, a aż powinien patrząc na procent dziwnych wypadków dzisiaj. Monika i Martwa pod jego bramą stanęły jak wryte i usłyszał ciche 'O kurwa'. Podniósł wzrok. Zobaczył, że chodnikiem w ich stronę idzie ona. Ze wszystkich ludzi na świecie, ona.
- Ja pierdolę.
Uciekł w bramę, przez bramę na podwórko, przez podwórko do drugiej bramy. Chciał zwiać tą bramą, ale nie wiedział, czy jej tam nie będzie, bo brama prowadziła na tą samą ulicę. Zresztą, nagle całe jego wyczerpanie ścięło go z nóg. Upadł, czuł jak serce chce wyskoczyć mu z klatki piersiowej, trząsł się. Upewnił się, że nie ma jej na podwórku, wyciągnął fajkę i jakoś dotarł do ławki. Gacek, kot sąsiadów, którego znał od malucha, przyszedł się połasić. Jego przyjaciel. Zadzwonił telefon, ojciec. Obwieścić, że przyszła, że jej nie wpuścił i że powiedziała, że będzie czekać. Wypalił pół fajki. Zebrał się w sobie. Przeciągnał dłonią po grzbiecie kocura i wszedł do bramy. Mieszka na pierwzym piętrze, widać, jeżeli ktoś siedzi na schodach. I istotnie, ktoś był.
Wciągnięcie dymu. Przetrzymanie w płucach. Wypuszczenie.
- O co chodzi?
Zeszła. Nie potrafił się na nią spojrzeć. Bolało, bardzo.
- Przyszłam. Przyszłam powiedzieć ci, że nie mam zamiaru oddawać ci twoich rzeczy. Przyzwyczaiłam się do nich. A parasolka stanowi ładny element wystroju mojego pokoju.
Nadała głosowi barwę kogoś, kto zdecydowanie najpierw działa, potem myśli. Jakby znalazła się w sytuacji, a potem starała się z niej wybrnąć. Byle na plus. Dopalił fajkę, Powiedział cicho, żeby poszli do góry, wyszedł po plecak, którego pilnował Gacek. Poszli. Martwa i Monika siedziały na schodach. Otworzył mieszkanie, wszedł do pokoju, wyprosił ojca. Siadł na krzesło, plecami do całego świata. Zdecydowanie nie wiedział, co ma zrobić. Wbił sobie palce w głowę, skulił się. Zmęczenie. Przysnął. Obudziła go Martwa mówiąca, że się zbiera. Przytuliły go z Moniką i poleciały. Zostali sami. Siedział bez słowa. Poczochrany. Z papierosem. Ona w pewnym momencie położyła się na łóżku. Poprosił o swój netbook. Odważył się na nią spojrzeć dopiero, jak zamknęła oczy. Przestał, jak je otworzyła.
- Dlaczego przyszłaś..?
- Myślę, że to rodzaj głębokiego imperatywu. Dodajmy, że dominującego.
- Skąd się wziął? Tym razem na atawizm tego nie zwalisz.
- Nie wiem. Myślę, że to ten rodzaj imperatywu, który każe ci klęczeć nad zwłokami i krzyczeć 'Obudź się'.
- Klęczenie nad zwłokami ma swój cel. Jeżeli to zwłoki matki, to chcemy jej powiedzieć jeszcze tyle rzeczy, naprawić swoje zachowanie, pokazać, jak nam na niej zależało. Jeżeli to zwłoki osoby bliskiej, to nie chcemy, żeby zniknęła, chcemy ją dalej kochać, mieć przy sobie. Jeżeli to zwłoki osoby, którą się zabiło, to chcemy oczyszczenia z winy.
- To raczej najpierw się pojawia, potem myślimy dlaczego.
Rozmawiali. Nie wiedział jak długo. Ona mówiła o tym, że żałuje tego, co się stało. Nie mówi
wprost. Wyjaśnia. On siedział z netbookiem na kolanach, tępym wzrokiem i papierosem. Klikał,
zamawiając mebla. Przeglądając RSS. Robiąc cokolwiek. Ale się na nią nie spojrzeć, kiedy
może złapać jej wzrok.
- Cóż, jeżeli chcesz, mogę sobie stąd pójść.
Nieznośna przerwa sprawiła, że powoli zaczęła zbierać swoje rzeczy.
- Nie chcę...
Poprosił ją, żeby przesunęła się trochę dalej od niego. W końcu odważył się na nią spojrzeć.
Trafili sobie w oczy. Uśmiechnął się. Pierwszym szczerym uśmiechem od piątku. Ona oddała mu
uśmiech. Już znali zakończenie tej bajki. Wstał, usiadł obok niej. Położył ją. I pocałował.
Happy end?
To dopiero happy beginning. Jest szczęśliwy. Jest całym sobą najszczęśliwszy. I znów może mówić, że kocha z sercem pełnym radości zamiast żalu. Leżą i cieszą sie sobą. Wymieniają pogodne komentarze. Potem, jak ją odprowadza piszą do Necra, że wygrał chleb tostowy za pzewidzenie tego, że się zejdą. Dzwonią do pusi. Ona daje słuchawkę jemu, on mówi 'siema'.
Słyszy pusiowe 'ja pierdolę...' co oznacza, że naprawdę się cieszy tym, że wrócili. I wszystko się układa.
Budzi się rano. Jest wszystko w porządku. Jest super. Je śniadanie. Pierwsze od paru dni.
Pisze do zbroja powiadomić go, że jest all right.
- Słuchaj, z tą środą.. Ona ma wtedy maturę z matmy, której się boi. Pomyślałem, że może jej pokibicuję.. Ale byliśmy ugadani.
- No chyba znasz odpowiedź.
- Znam. Ale znów cię wystawię.
- Spoko, to nie tak, że czekałem 5 godzin na dworcu. Nie czuję się wystawiony. Cieszę się,
man. Cieszę.
Jedzie autobusem. Pisze notkę na bloga. I wszystko jest na miejscu. Jest świetnie. Wspomina jej słowa.
My chyba jesteśmy sobie przeznaczeni. I jak próbujemy się z tym kłócić, to los solidnie udowadnia nam, że nie mamy racji.
Czy jakoś tak.
A dzisiaj mija im jedenaście miesięcy.
Kocham cię, Anno.
czwartek, 7 maja 2009
Powolne gnicie skurwysyna.
Przebaczenie. Oczyszczenie. Powrót. Początek po końcu. Again.
Siedzi. Siedzi apatycznie przed monitorem netbooka i patrzy się w niego jak na okno. Ścianę.
Cokolwiek. Nadal jest zbyt otępiały, żeby dotarły do niego w pełni słowa, które właśnie
przeczytał. Zdecydowanie zbyt długo taki będzie. Dni? Tygodnie? Miesiące? Piernik potem mu
powie, że w jego prrzypadku to i lata mogą być. Przepowiednie Piernika były by zabawniejsze,
gdyby się tak często nie sprawdzały. Na monitorze czas zawiesił się na słowach "Kocham cię,
ale nie potrafię z tobą być". Te litery krwawo odbiły się na wszystkich jego ośrodkach
odpowiedzialnych za szczęście. To chyba będzie 'anhedonia'.
Czuje dym. Nie obchodzi go to. Czuje przejechanie języka po uchu. Takie jak to robi
kochanka? Nie. Tak, jak to robi gwałciciel. Czuje opadające na swoim ramieniu cudze włosy.
Śmierdzą ciężkością dymu. Słyszy szept. Wzdryga się przez koszmarnie znienawidzoną barwę
głosu. Zawsze tak przychodził. Od tyłu. Obejmował, zatapiał w dymie, przejmował dłonie,
usta, nogi. Lewa, prawa, noga, ręka, głowa. Góra, dół, myśli, czyny, słowa.
- Masz za swoje. To, co ja ci od zawsze powtarzałem tępy skurwysynie.
- Zamknij się.
- Co ci to da? Kto ci kurwa cioto pozostał?
- Wypierdalaj.
- I tak tego nie chcesz. To, czego chcesz, to mnie tutaj. Kurwa zasrana, spójrz na siebie.
Patrz, jak wyglądasz. Siedzisz i się trzęsiesz. Jak bachor, któremu zapierdolili ostatnie
kredki.
Później w pracy na zdanie 'Myślałem, że nie palisz.' odpowiadają jednymi ustami 'Ktoś mi
zajebał marchewki'.
- Nie chcę cię tu. Wyjdź. Nie dałeś mi nigdy nic dobrego. Nie potrafię cię zabić, nie
potrafię z tobą koegzystować. To się chociaż zamknij.
- Pierdolenie. Zawsze do mnie na końcu przychodzisz na kolanach. Od zawsze ci tępy chuju
powatrzałem, że ona cię zostawi. KURWA, mówiłem ci to już dawno debilu. Po poprzednim razie.
Że ten związek nie przetrwa PÓŁ JEBANEGO ROKU. Ale nie wierzyłeś. Masz swoją bajkę smutny
pojebie.
- Ta.. Mówiłeś. Jesteś kurwa zadowolony? SZCZĘŚLIWSZY!? CZY TY WIESZ, JAK JA SIĘ KURWA CZUJĘ!? DWOMA ZDANIAMI ROZPIERDOLIŁEM TEN ZWIĄZEK!!
Tak naprawdę nie dociera do niego w tej chwili nic. Przestrzeń.
- Jestem wytworem twojej popierdolonej wyobraźni, zasrańcu. Sam fakt, że tu i teraz mnie
widzisz oznacza, że mnie potrzebujuesz. Że chcesz się kurować, pierdolcu. To zacznij od
paczki fajek i trzech piw.
- Myślałem, że nie kończą ci się fajki. Ani alkohol.
- Dla ciebie, żałosna pizdo.
Kupuje. Pożycza kasę od ojca, idzie do sklepu i kupuje paczkę L&M Light. Biegnie, by
zaprzepaścić wszystko nad czym pracował tak ciężko. A chciał się jej później pochwalić, że
przestał pić w sytuacjach stresowych. Nawet, jak wojowali. Nawet jak było mu kurewnie źle.
Nie sięgał ani po piwo ani po fajkę. Teraz już mu wszystko jedno. Chce się zaczadzić tą
paczką.
Siedzi. Nie rozumiejąc, co się stało. Tęskniąc. Trzęsąc się. Prosi ojca o opuszczenie jego
pokoju. Nadal nie potrafi nawet zapłakać. Udaje mu się po trzecim piwie i dziesiątym
papierosie. Po dwunastym ryczy jak dziecko. Kładzie się w końcu do łóżka. Rycerzynka pyta,
czy skype. On bardziej dla niej niż dla siebie odpowiada, że tak. A potem wyłącza światło.
Kładzie się do łóżka. I wychodzą wszystkie demony. Zaczyna wyć. Zaczyna kwiczeć i się zwijać
z bólu gorszego niż jakikolwiek inny na świecie. Wyje spazmatycznie. Rycerzynka odpala swoją
połowę skype i z bólem mówi 'płacz.. płacz...'
n. mówi.
Nie wierzę, że jej już nie ma.. Że jej już nie będzie.. Kurwa mać, miałem tyle planów..
Chciałem wziąć jebany urlop na jej matury, odebrać ją spod szkoły, wyściskać, pogratulować..
Zabrać do herbaciarni, wymasować ją całą, odprężyć.. Kurwa, dlaczego ja tak bardzo
zjebaaałeeeem..!! Za miesiąc mielibyśmy rok razem.. Chciałem kupić jej bukiet dwunastu róż
za pieprzone dwanaście miesięcy wspólnej miłości.. Potem wyciągnąć ja do jakiejkolwiek
zajebistej knajpy, gdzie za kolację wydaje się sześć stów, tak just for.. DLACZEGO MUSIAŁEM
TO WSZYSTKO SPIERDOLIIIĆ!!
Odium mówi.
Bo jesteś żałosną, niezdolną do niczego namiastką człowieka. Jakim prawem myślałeś, że masz
jakiekolwiek prawo do kochania jej? Takie kurwa gówno jak ty. Dałbyś jej straszne życie.
SPÓJRZ NA TO JAK WYGLĄDASZ!!
Rycerzynka mówi.
To nie twoja wina.. Naprawdę, nie twoja. Spokojnie, płacz.
n. mówi.
To tylko moja wina. Wyłącznie, kurwa, moja. Bo nie potrafię. Bo nie chcę. Nie chcę już życ.
Poddaję się, kurwa. A jak tylko pomyślę, że ona przeze mnie płacze..
Rycerzynka mówi.
O, nie. Ona nie płacze. Zaręczam ci to. Ona nie jest osobą, któraby teraz płakała.
n. nie opowiada. Wie jak bardzo Rycerzynka się myli, jak głupio teraz mówi. Ale nie ma siły
z nią argumentować, Po prostu zakrywa głowę kołdrą i wyje. A Rycerzynka czeka aż z
wycieńczenia nie będzie w stanie nawet płakać i czyta mu jakąś japońską opowieść, żeby
zasnął. Mówi mu potem, że czuwała nad jego snem do jakiejś drugiej, potem sama zasnęła ze
zmęczenia.
Budzi się. Bez słowa wyłącza skype. Odbiera maile. Poranną rutyną. Zbroj siedzi na gadu.
Piszą od rana do Katowic.
Patrzy na maile. Patrzy, że napisała. Jej imię żarem rozlewa się po ranach. Jest wypalony.
Spał może dwie, może dwie i pół godziny. Po drodze budził się setki razy po to, żeby płakać.
Nie patrzy się w żadne lustro. Odpisuje. Cierpi. Zwija się. Boli. Umiera. chciałby wyskoczyć
przez to pieprzone okno obok. Musi iść do pracy. Nie potrafi egzystować w swoim pokoju, tak
pełnym jej. Nie potrafi żyć w tym mieście, tak pełnym ich dróg.
Odium mówi.
To spierdalaj stąd. Siora ci powiedziała, że cię wesprze w poszkiwaniu mieszkania i
utrzymaniu go jakiś czas. Skorzystaj debilu.
Robi sobie śniadanie. Patrzy na nie chwilę, chowa do mikrofalówki i zostawia ojcu kartkę,
żeby to potem wsadził do lodówki. Nie chce jeść. Nie chce oddychać. Nie chce egzystować.
Wychodzi.
Zbroj się o niego martwi. Po co. Nikt nie powinien się nim przejmować. Jest tylko pieprzoną
parodią istoty ludzkiej, złożonej z różnych socjopatii. Potrafi tylko krzywdzić. Podejmuje
decyzję. Zacznie sobie budować więzienie. Ze ścian, monitorów i ekranów. To bardziej
odbudowa. Tego odizolowanego n. sprzed roku.
Ściany pokoju. Ściany pociągu. Ściany autobusu. Ściany hali magazynowej. Ekran telewizora.
Monitor netbooka. Monitory w pracy. Starannie stara się wkładać krata po kracie swej
izolatki.
Odium mówi.
Przestań myśleć pierdolcu o samobójstwie. Pomyśl, że masz na sobie też moje życie pojebie.
Wpakuj się w klatkę i w niej kurwa trwaj. A ja będę się opiekował naszym ciałem.
Ma zamiar kupić sobie dywan, jakiś mebel. Wyjechać gdzieś. Na chwilę chociaż. Czuje się kompletnie wypalony. Dociera do pracy.
strasznie. Nie chce nikomu tłumaczyć, co się stało. Podchodzi do Kaśki, która jako jedyna jest świadoma tego, co się stało, bo dopytywała, czemu nie było go wczoraj w pracy, kiedy był tak przemielony, że po prostu nie potrafił się zebrać. Widać na jej twarzy
przejęcie, może smutek. Nie sprzedaje mu kłamstw. Nie wmawia mu, że wróci.
- Co się stało, naprawdę?
- Cóż, widocznie jestem chujem, skurwielem, gówniarzem.. Jestem żałosny.
- Naprawdę nie ma nadziei?
- Nie. To moja wina. Cała moja.
Nie dociera więcej. Przytula go. Jak odchodzi mówi mu, żeby się trzymał. On odpowiada, że
już nie ma czego.
W końcu zaczyna odpowiadać na pytania ludzi. Błąd. Każdy sprzedaje mu to samo pierdolenie.
Formułki. Pytają się nie dlatego, że się martwią, ale dlatego, że są ciekawi. Kiedy dostają
faktem w ryj, potrafią wydukać stare hasła.
'Nie przejmuj się.'
'Pół światu tego kwiatu.'
'Wróci, na bank.'
To tak, jak na pogrzebach mówi się, że jest ci przykro. Tak, jak na weselach życzysz wszystkiego najlepszego. Tak, przy rozstaniach znajomych rzucasz, że będzie all right. A on ucieka w kąt, wyciera parę łez, które mu spłynęły i stara się dooychać dalej.
się uda. Ale może nawet półtora tygodnia, od środy. On nie wie, co ma z tym zrobić. Nie chce
myśleć, że akurat ona będzie pisać matury, w tym ostatnią. Nie chce myśleć o tych wszystkich
planach, których nie zrealizuje. O jej cieple, do którego się już nigdy nie zbliży. O jej
włosach, w które się nigdy nie wtuli. O jej głosie, którego nie dotknie. O jej delikatnej
skórze, której nigdy nie pocałuje. O tym, że już nigdy nie obudzi się w środku nocy po to,
żeby sprawdzić, czy ona śpi dobrze obok. Nie będzie słuchał jej oddechu. Nie spojrzy jej w
oczy. Nie będzie słyszał jak zabawnie łyka wodę.
W kółko słucha jednej piosenki. Yui - Again. Po japońsku, nie rozumie ani słowa. Obejrzał
teledysk, wszystko o czym mógł myśleć to to, że wokalistka ma włosy tak obcięte, jak ona
chciała się obciąć. I chociaż się z nią przekomarzał na ten temat, nie mógł się doczekać,
żeby ją zobaczyć po wyjściu od fryzjera. Tylko po to, żeby móc jej powiedzieć, że naprawdę
pięknie wygląda,
I że ją kocha.
Już nigdy więcej.
Magda W. pisze.
Przeczytałam na blogu, że zerwaliście.. Nie zrozum mnie źle, wiem, że mnie nienawidzisz, ale
ja się o ciebie martwię. Byłam tam, wiem, jak to boli. Trzymaj się, proszę.
Odpisuje jej, że to nie jest tak, że jej nienawidzi, po prostu nie czuje w jej stronę
niczego. I podziękował za miłe słowa. Podziękowała za szczerość. Nie chciało mu się
tłumaczyć, że on już wszystko ma równo w dupie. Robi się idealnie płaski i bez celu.
Zaczął planować ucieczki na urlop. W środę do zbroja. W sobotę do Bytomia. Nie chciał tam
jechać, ale palnik powiedział, że jeżeli sam z siebie się nie pojawi, to on po niego
przyjedzie i go siłą wpieprzy w samochód. Rycerzynka obiecała przywieźć Tygrys ze sobą.
Tygrys jest cudowna. Może jak mu wpierdoli, to się pozbiera. Trochę. Wraca do ścian pokoju,
nie chcąc ich widzieć.
Necro pisze.
- Co robisz?
- Nic.
- Wychodzisz na zewnątrz?
- Nie chcę.
- Wychodzisz na zewnatrz i Amarenę?
- Co to jest?
- Jabol z biedronki.
Nie odmawia. Może alkohol go przytępi. Wypija szybko piwo, idzie się spotkać z Necrem. Idą
razem przechować się do Blejka, bo pada. On wie, jak dziecinne i gówniarskie jest uciekanie
w nałogi. Ale nie ma wyjścia. Opróżniają dwie butelki. On się śmieje. Alkohol działa. Tyle
mu zostało. Dzwoni NMX. Pyta czy się trzyma. Nie, nie trzyma się w ogóle. NMX proponuje kino
we wtorek, on się zgadza. Pójdą na Wolverine'a. Film, którego on nie zdążył z nią zobaczyć.
W drodze powrotnej tłumaczy Necro jak bardzo ją kocha i ile ona dla niego znaczy. Po jego
minie widzi, że on to doskonale rozumie.
Ponownie wraca do ścian pokoju. Kąpie się, opróżnia ostatnie piwo. Chce zwiać. Jak najdalej
może. Pisze do Arianny. Pyta się, czy jak będzie miał wolne, to będzie mógł się u niej
rozbić siedemnastego. Bez problemu. Na dłużej? Do czwartku spoko. Będzie daleko. Może mu się
poprawi.
Jutro ma spakować jej rzeczy. Nie potrafiłby tego zrobić samodzielnie. Przyjdzie Martwa. Z
Moniką. Pomogą mu uporać się z piekłem siebie. Na chwilę.
Zasypia alkoholowym snem. Jest ćwiartkami siebie. Oddałby wszystko, żeby być znów z nią. I
zdycha, powoli gnije.
Powolne gnicie skurwysyna.
nikisaku
wtorek, 5 maja 2009
::: Zakończono rozmowę z Ann
::: Usunięto Ann z listy kontaktów
::: Zapisano ustawienia
Te proste komunikaty z EKG obrazują idealnie rzeczywistość.
Zostałem pozostawiony.
SKURWYSYN.
CHUJ.
GÓWNIARZ.
NIE CHCĘ CIĘ WIĘCEJ WIDZIEĆ NA OCZY.
NIGDY CIĘ NIE BYŁO.
Tyle. Nic nie ma sensu, nic nie ma powodu. Nic nie ma celu. Kupiłem papierosy. Kupiłem piwo. Porozmawiałem sobie z siostrą. Poprosiłem Martwą, żeby przyszła zabrać jej rzeczy i jej odniosła. Nie wiem, czy będę w stanie je w ogóle spakować. Chciałbym płakać, nie potrafię. Umarłem w środku, skamieniałem. Prawie jedenaście miesięcy.
Mało, niepełny rok.
Wiele, całe moje życie.
Prawie rok temu. Ósmy czerwca dwa tysiące osiem. Żadnej daty nie pamiętam tak doskonale. Na ławce. Siedzimy wstawieni, szczęśliwi z bycia obok siebie, trochę nieporadni w nowej sytuacji.
Zeszły piątek. Obrzuca mnie wyzwiskami.
Nie przepraszam. Nie mam siły. Nie mam celu. Nie mam powodu. Płaczę? Nadal ani łzy. W środku? Wyję jak dzieciak. Nie pozbieram się z niej do końca życia. Nie będę potrafił już nigdy nikogo tak kochać. Nie będę nawet próbował. Całe moje serce, każda kropla potu, krwi i szczęścia jest tylko dla niej. I tylko dla niej będzie.
Nie wiem na ile będę konytnuował tego bloga.
Zależy na ile będę miał sił.
Poddaję się.
Suicidesaku.