poniedziałek, 30 marca 2009

That's me in the corner.

Nie dość, że poniedziałek to do tego rano.

Co jest dość normalnym zjawiskiem i nikogo nie powinno dziwić.

Mnie nie dziwi ani trochę. Za to irytuje bardzo. Mam za sobą pierwsze faktycznie wolne półtora dnia od trzech tygodni i jeden z najbardziej intensywnych tygodni przed sobą. Mam do zrobienia trzy prace semestralne, muszę się wyuczyć na trzy egzaminy, zrobić dziesięć stron repetytoriów z angielskiego, pracować, spotkać się z matką i dać jej PITy, żeby dała je księgowej do zrobienia i znaleźć w tym wszystkim czas na sen. Mam na to wszystko jakieś trzy - cztery popołudnia.

Jak widać wesoło nie jest. Mawiają, że podstawą jest dobry plan. Plan jako taki posiadam, oczywiście. Dzisiaj dobrze byłoby odstrzelić pracę z WOS (chociaż temat straszny, bo "Problemy współczesnego świata i sposób na ich rozwiązanie" - bardziej ogólnie już się nie dało) i geografii, może do tego jakieś dwie strony angielskiego. Jeżeli udałoby mi się porobić to dzisiaj, byłoby mi potem najzwyczajniej na świecie łatwiej. Dla pracy z historii muszę poświęcić całe popołudnie, ponieważ historii nie lubię i łatwo mi nie będzie pisać o słabości osiemnastowiecznej Polski. Potem będę musiał zrobić sobie sesję uczenia się na biologię, WOS i historię i dorobić angielski. W planie muszę uwzględnić też to, że jedno popołudnie, ale nie wiem które mi w ogóle odpada. To na spotkanie z matką. Ale które to popołudnie będzie to się dopiero dowiem. Cóż, nie rozmawiałem z nią jakoś tak dłużej twarzą w twarz chyba od czasu świąt, także jakaś kawa i trochę czasu się jednak przydadzą. W końcu to matka.

Toteż plan jest i jest sensowny. Ale, co dość oczywiste, planu najtrudniej się utrzymać. Ułożenie go to najprostsza część. Mam nadzieję, że mi się uda, albo będę załatwiony. Muszę wszystko zrobić w tygodniu ponieważ sobotnie popołudnie mam wycięte z życia, jedziemy z A. na Comę do Zabrza.

W sumie najgorsze w pisaniu prac semestralnych jest to, że nie potrafię tego zrobić na proste Ctrl+C Ctrl+V. Mam to zboczenie, że ta praca ma być moja i już. I tak jak jestem humanistą z przekonania, tak zdecydowanie wolę pisać takie rzeczy z przedmiotów ścisłych. Bo tutaj nic nowego nie wymyślę, więc kończę z Razielem na kolanach mając otwarte dwadzieścia podstron wikipedii jako źródło wiedzy i sklejam to w głowie w coś sensownego i na temat. Ale to nadal moimi słowami. Za to z przedmiotów bardziej humanistycznych, hm. Tak jak pisałem w którejś wcześniejszej notce lubię pisać, kocham pisać, ale nie na dany temat w dany sposób. To z jednej strony daje otwartość i możliwosć improwizacji, z drugiej stawia wyraźne, nieprzekraczalne granice. To trochę jakby po prostu przesunąć płot trochę dalej i udawać, że go nie ma. Ale jak wpadnę na ten płot to się porażę. W sumie najzabawniejsze jest to, że tych pracy w gruncie rzeczy niemal żaden nauczyciel nie czyta, bo to tylko ulotki dopuszczające do egzaminu. Mają być, bo jak nie ma to według zasad nie mam prawa podejść do egzaminu pisemnego/ustnego. Tyle. I to, że siedzę nad tym świstkiem dwie czy trzy godziny jest stawiane na równi z pracą człowieka, który faktycznie ją zrobił na kopiuj -> wklej. Ale cóż poradzę, taki urok liceów zaocznych. Jednak nie widzę swojej matury za specjalnie. Mam do niej trochę ponad rok. Tyle, że trzeba jeszcze ten ponad rok przetrwać. Tylko, kurde.. Jestem tak blisko, tak naprawdę! Cholera, zależy mi na tym niemożliwie. Bariera między mną a tym kawałkiem papierka dającym mi dużo większe szanse nigdy nie była bardziej cienka. To jednak daje motywację.

Tytuł notki wziąłem oczywiście z R.E.M. - Losing My Religion. To było po prostu pierwsze co mi wpadło do głowy. Lubię słuchać R.E.M., działają na mnie kojąco, pomagają myśleć. Mogę się trochę wyluzować, zdrzemnąć, zwolnić. Miło jest mieć coś takiego w playliście. Polecam wszystkim.

Koniec końców mam nadzieję, że dzisiaj tak realnie uda mi się ten WOS chociaż odbębnić, bo to najbardziej paląca sprawa. I angielski, bo tego jest sporo. Zobaczymy.


nikisaku

piątek, 27 marca 2009

Who watches Watchmen?

Kolejny poranek z życia na tym samym siedzeniu w tym samym rozsypującym się Ikarusie. Przeżuwam powoli wczorajszą rozmowę z Mizuu. Wyjaśniła mi termin wyuczonej bezradności, a im dłużej o tym pisała, tym bardziej o sobie czytałem.

Postaram się to przedstawić bez przekłamań. Prowadzono eksperymenty na psach, trochę niemiłe. Otóż wprowadzano je do klatki, gdzie pół podłogi było "bezpieczne" a pół, na której lądowały było podpięte pod prąd. Połówki były przedzielone płotkiem i starano się nauczyć te biedne zwierzęta, że jak pokopie, to muszą przeskoczyć, bo tam nie boli. Psy jako takie szybko pojmowały zasadę i jak później dodawano sygnał dźwiękowy przed porażeniem to z miejsca zwiewały tam, gdzie wiedziały, że nic im się nie stanie.

I tutaj dochodzimy do momentu w którym przed testem nasze wspaniałe dupki w kitlach musiały stwierdzić, jakie natężenie będzie bezpieczne dla takiego zwierzęcia. Toteż przed testem właściwym dorobiliśmy się grupy psów które przed całością były rażone z nikąd i za nic. Po prostu nagle boli, nagle przestaje. Teraz boli bardziej, teraz mniej. Ale nie wiedziały dlaczego, po co i za co. W teście właściwym te zwierzęta w momencie porażenia nie robily nic, wciskały się w kąt i skomlały. Nie chciały dać sobie wytłumaczyć, że są o jeden skok od bezpieczeństwa. Nawet jak usunięto przegrodę z klatki, nie chciały przechodzić. I o ile psy, które brały udział tylko w teście łapały szybko o co chodzi, tak tym z prób zajęło to niepomiernie więcej czasu i trzeba je było przewlekać po tej klatce na smyczy.

Mechanizm, który kierował częścią poddającą się z miejsca to właśnie wyuczona bezradność. Nie miały w ogóle ochoty zaradzić sytuacji, bo wcześniej nie miały pojęcia, to i teraz nie warto podejmować jakichkolwiek prób. Obrywały bez powodu, teraz też, więc nie ma po co się stawiać, bo nic się nie zmieni. I jak się okazało, ludźmi rządzi schemat identyczny, ale bardziej skomplikowany. Przy czym opiera się na tej samej zasadzie.

I mam to zabawne wrażenie, że ja tak miewam i to często. Jestem w sytuacjach, które średnio rozumiem, dociera do mnie tylko to, że to na pewno ja muszę być winny jak obrywa się mnie. Gdzieśtam we mnie gotuje się myśl, że to wcale nie musi być prawda, że może wina jest gdzie indziej, a przynajmniej nie cała. Ale jej nie dopuszczam, ja obrywam, ja przepraszam, ja się zwinę w kulkę i poleżę, a skoro już tak leżę i przepraszam, to czemu dalej krzyczycie, o co chodzi, ja nic nie zrobiłem, słowo, chociaż pewnie zrobiłem coś paskudnego skoro tak mi się dostaje, prawda? Ale nie pamiętam, toteż pozwól mi poleżeć i poprzepraszać, proszę, dziękuję, przepraszam.

I to jest na swój sposób irytujące, ale tak jest. I to się świetnie sprawdza. Zbieranie na siebie winy łopatą, nie czując, że mam za co przepraszać, ale czując konieczność przeproszenia, skoro tak mi się zbiera. I to nie jest rzecz, z którą można ot tak wygrać. Przydałby się ktoś z porządną smyczą, kto by mnie przeciągnął na ten bezpieczny koniec klatki. Ze smyczą i kolczatką, bo inaczej bym się w ogóle starał nie iść.

Z weselszych tematów, to wczoraj spotkało mi się z NMXem. Wytargał mnie do kina na Watchmen, za co jestem mu niesamowicie wdzięczny, bo film okazał się cudowny. Nie jest to typ filmu na który zabrałbym A., bo ona preferuje nieco ambitniejsze kino, to nawet nie zastanawiałem się nad pójściem. I jak słowo daję, straciłbym kawał rewelacyjnego kina. Stworzony na podstawie komiksu, reżyser miał na koncie wcześniej 300. Co prawda na początku nabrałem szybko dystansu z powodu nieco przesadzonych scen ze zwolnionym tempem, ale szybko, bardzo szybko zaczęło się robić dobrze, lepiej i wspaniale. Komiks aż się z tego filmu wylewał. Ale nie taki przygłaskany, miły i grzeczny komiks. Co prawda nie miałem okazji wcześniej czytać Watchmen, aczkolwiek NMX powiedział, że było sporo scen kropka w kropkę jak na rysunkach. I film był wierny tak, jak tylko mógł być. No i Rorshach, ach Rorshach i jego "Pańska kolej doktorze. Co Pan widzi?".

Tak w pigułce: film opowiada o typowych zamaskowanych bohaterach. Ale różnią się od schematu tym, że supermocy nie posiadają. To po prostu ludzie, którzy w latach 40 stwierdzili, że skoro przestępcy chowają się za maskami i nie da się ich rozpoznać, co daje im poczucie wolności i możliwość nie przejmowania się więzieniem, to dlaczego ci pozytywni nie mogą zrobić podobnie? Toteż banda ludzi przywdziała kostiumy i wzięła się za czyszczenie. Akcja właściwa dzieje się w roku 1985 w widmie III Wojny Światowej, konfliktu nuklearnego ZSRR i USA, który może skończyć się naprawdę bardzo źle dla wszystkich. Zamaskowani bohaterowie są pozbawieni praw ustawą podpisaną przez Nixona, już kolejne ich pokolenie zresztą. Część starego źle skończyła, ci nowi niespecjalnie wiedzą, co zrobić, bo już dawno odwiesili kostiumy na haczyk. Poza Rorshachem, który dalej się nie poddaje w tym, co robi, a działa wybitnie bezkompromisowo.

Po filmie kawa z NMXem, miła rozmowa, ogólnie naprawdę fantastycznie. Uwielbiam się z nim spotykać.

A dzisiaj praca, wio, bat, do przodu.



nikisaku

wtorek, 24 marca 2009

.

Patrzę na ten uciekający obok autobusu świat i jak słowo daję, nie mam pomysłu, co mógłbym napisać. W słuchawkach Gram?Maria, w ustach trzymam zatyczkęod pendrive'a, bo zgrywam na niego duperele dla Rodzyna. 

Wygląda na to, że znów wpadłem w pętlę, czego nigdy nie lubiałem. Praca-dom-szkoła, tylko w odpowiednich wymiarach czasowych. Odkąd pamiętam nie ma dla mnie nic bardziej irytującego niż właśnie takie coś. Tydzień planowany z góry, pionki na planszy, walka zaplanowana i przesądzona z góry. Zero improwizacji. Dochodzące, dobijające obowiązki, konieczność napisania dzisiaj pracy semestralnej z WOSu, bo do końca tygodnia popołudnia mam zajęte, a kobieta obudziła się w niedzielę, że trzeba to przynieść na sobotę. Żyję praktycznie weekendami po szkole, czy tam pracy. Jeden dzień faktycznie wolny na 2~3 tygodnie. A i to zazwyczaj niedziela, to trzeba to przeżyć szybko, bo w poniedziałek do pracy. Wszystko, co mogę to zagryźć zęby i tłuc w World od Goo. Jeżeli jeszcze ktoś nie zna, to szczerze polecam, rewelacyjna gra logiczna pełna humoru i glutów. 

Dawno nigdzie nie uciekłem. Nie tak dawno, bo jeszcze w zeszłym roku jak musiałem zdobyć nieco relaksu i zwiać, to jechałem do Krakowa do Zbroja, albo do Jastrzębia do Asi. Teraz praktycznie nie ma na to czasu albo pieniędzy.

Z A. podjęliśmy decyzję widywać się raz, może dwa w tygodniu, bo ma 40 dni do matury i mnóstwo zajęć. Trzymam za nią mocno, mocno kciuki i bardzo w nią wierzę.

Wpadanie w tą pętlę mnie zawsze dobijało. Jestem typem, który lubi, a nawet musi mieć różnorodność. Nienawidzę monotonii, mam wtedy wrażenie, że coś ucieka, spieprza przez palce i tego nie da się powstrzymać. O tyle miłego w pracy, że codziennie robię coś innego praktycznie, niemniej to nadal ta sama praca, ten sam magazyn, ci sami ludzie, podobne zadania. Jeżdzę tym samym autobusem, jem to samo żarcie przez cały tydzień, spię w tym samym t-shircie i pastuję te same glany. Wszystko z czasem nabiera odcieni szarości i nic na to się nie poradzi, prawda? Można się tylko nie zgadzać. Pewnie potem nagle wskoczy coś nowego i znów wszystko nabierze barw. Kolorów nabieram w okolicach piątku tak naprawdę, przez czasem sobotę i niedzielę. Potem znów szarość poniedziałku. W sumie zawsze zaskakiwał mnie Der, który swego czasu stwierdził, że ta szarość jest piękna. Der jako człowiek z Krakowa, miasta, które kocham za jego różnorodność i otwartość jaka mnie tam zastaje, Der, który dla mnie jest esensją tego cudu, wiecznie pozytywny, szczery, miły i otwarty mówiący, że ta szarość go trochę pociąga. I zastanawiam się tylko, czy to dlatego, że byłoby to nowe doświadczenie, czy naprawdę czasem chciałby się włączyć w ten bezbarwny pęd. Myślę, że to kwestia tego, że ja urodziłem się i wychowałem tutaj, a on tam. Po prostu ciągnie nas do nieznanego.

Muszę później sprawdzić, czy na trzeźwo też będę potrafił pokonać swój lęk wysokości na tyle, żeby siedzieć na parapecie z nogami na zewnątrz i nimi machać. Udało mi się u Martwej w stanie wskazującym na wybitne spożycie, to i na trzeźwo powinno dać radę, prawda?

Żegnając się w rytmie "The Time Has Come" z OST z Devil May Cry 4


nikisaku

poniedziałek, 23 marca 2009

World of Goo!

Z notkami będzie od teraz ciężko przez bliżej nieokreślony odcinek czasu - mianowicie dopóki nie skończę World of Goo. Piękna gra.

W weekend było typowo szkolnie, plus impreza urodzinowa Martwej, gdzie tradycyjnie odwiedzałem nowe tereny alkoholu, siedząc na parapecie i machając na zewnątrz nogami, prowadząc jakiś wywód Monice, którą tam poznałem. Ogólnie było naprawdę przyjemnie.

Koniec końców humor wrócił na stabilizację. Nie ma źle, wyżej w górę.

Zainaugurowałem miesiąc bez picia i życie bez fajek pierwszymi sześcioma Tabexami. Dlaczego bez picia? Ponieważ podczas brania Tabexów nie wolno pić alkoholu. Banał. Ciekawe, jak dam radę.

To by było na tyle z szybkiej notki. Uciekam łączyć gluty!

nikisaku

piątek, 20 marca 2009

Diagnoza: przemęczenie.

Jestem ostatnio bardziej i bardziej przemęczony. Nie wiem, czy bardziej fizycznie czy psychicznie, ale rozpadam się, tak trochę. To zabawne i dziwne uczucie. Po prostu częściej wybucham, często chodzę nieprzytomny, jak gdzieś przysiądę na chwilę to zaraz przysypiam.

W sumie to główny powód mojego opuszczenia się w notkach. Siadając w porannym autobusie zaraz zasypiałem. Drugi to ten, że mam pustkę w głowie. Teraz też bym się przespał, ale niespecjalnie mogę. W pociągu wolę nie zasypiać. Wybrałem dzisiaj pociąg jako środek porannej lokomocji z prostej przyczyny - muszę kupić jedzenie do pracy na dworcu w katowicach. Bo nie zdążyłem sobie zrobić w domu. Bo wstałem normalnie, ale bez chęci do czegokolwiek. 

Jak tak spojrzeć, to brzmię jak emo teraz. Cóż, możliwe. Ale czuję się przytłoczony światem. Przydałaby mi się jakaś ucieczka, weekend u Zbroja, czy przechowanie się u palnika. Ale nie mogę. Bo to, bo tamto, bo czas, bo praca, bo szkoła, bo zadanie, bo ciązące nade mną ksera z angielskiego. Wczoraj postanowiłem pójść na piwo z Rodzynem, Rafałem i Kotem. Posiedzieliśmy, było miło, ale skończyło się tym, że o godzinie 21, kiedy to powinienem dawno spać pisałem trochę angielskiego ściągając jednocześnie zasady BHP obsługi stanowiska komputerowego na informatykę i pisząc z Roxi, której wieki nie czytałem.

Zresztą, Roxi, pozdrawiam ciepło. Jesteś świetna.

I tak coraz częściej. Jeżeli znajdę jakąś chwilę na piwo, bycie wyciągniętym gdziekolwiek, czy jak jakieś wypadkowe się zderzą i uda się mnie i A. spotkać [bo czas mamy tak genialny, że widujemy się raz do dwóch w tygodniu] to potem kończę nadganiając wszystko na dziko.

Myślę, że najbardziej brakuje mi w codzienności A. Przy czym ona ma teraz wcale nie lepiej niż ja. Nawet gorzej. Staram się ją wesprzeć jak potrafię, ale czasem nie wyrabiam. Mam do siebie o to spory żal, chciałbym móc jej jakos realnie pomóc w tej masie codzienności.

Na jutro mam do oddania polski, informatykę [którą, jak się okazało, muszę zassać na nowo, bo ta praca jest dobra, ale jakbym miał mgr przed nazwiskiem] i 10 stron z angielskiego. Co oznacza, że jeszcze 6 muszę dzisiaj napisać. A po pracy lecę się spotkać w końcu z A. i połazić po sklepach, bo jutro są urodziny Martwej i wypadałoby dać jej jakiś prezent. Nie mam pojęcia jak wszystko pogodzić, potrzebuję doby z gumy, 36 godzin z czego mógłbym 12 poświęcić na sen. Dzisiaj rano byłem po prostu przykuty do łóżka. Najchętniej brałbym urlop na żądanie, ale to byłoby zbyt proste, prawda? W sensie, kierownik już o północy wysłał mi sms z zadaniami, które mam dzisiaj zrobić. Już pomijam to, że część robiłem wczoraj, prawda, trzeba jeszcze raz. Powoli, acz niepowstrzymanie tym rzygam. Cieknie to ze mnie coraz bardziej.

Naprawdę czasem marzę o tym, żeby krzyknąć światu, żeby mnie pocałował w dupę, zakopać się w łóżku na 24 godziny i spać. Ale nawet jakbym to zrobił, to następny dzień by się za to zemścił, wiem, przerabiałem to. Nie ma dobrego sposobu na ucieczkę od tego wszystkiego, po prostu nie ma. Muszę czołgać się w tej irytacji i niechęci, jechać z lekko podkrążonymi oczami tym sypiącym się pociągiem za dwa pięćdziesiąt dwa w jedną stronę na zbyt twardych siedzeniach mając nadzieję, że w końcu się poprawi, przynajmniej u tych, których kocham i starać się temu jakkolwiek pomóc.

W sumie napisałem tylko stos narzekań i pretensji do świata. Ale czasami i tak trzeba.



nikisaku

środa, 18 marca 2009

Pisanina.

Nienawidzę pisać na ocenę.

Serio. Nie potrafię, nie mogę, mam blokadę wewnętrzną.

Wczoraj płodziłem w bólach i trudach pracę semestralną z polskiego. "Czy pozytywiści byli gorszymi patriotami niż romantycy?". Temat straszny, aż mi się go ciężko tutaj zamieszcza. I nawet nie dlatego, że brakowało mi podstaw wiedzy o obydwu okresach, poza tym, że ich nie lubię i że wszyscy mi współczuli. Bo wiedzę nadganiam zazwyczaj wikipedią, za współczucie dziękuję. W sumie pozytywizm jako taki jest mi bliższy niż przesadzony nieco romantyzm, ale i tak ciężko mi przebrnąć przez jakąkolwiek lekture z tamtych okresów. Lalki zmęczyłem może dziesięć stron zanim się poddałem.

Chodzi o to, widzicie, że ta praca będzie poddawana ocenie. A osobę oceniającą będzie mało obchodzić jakie jest moje zdanie na ten temat, tylko czy praca jest z sensem, trzyma się norm językowych i w ogóle tona innych rzeczy. Ale nie spojrzy na to, co próbuję tym przekazać.

Ktoś mógłby się zapytać "Jeżeli tak nie lubisz być ocenianym, to po co prowadzisz bloga? To z założenia jest skazane na ocenę każdego teoretycznie anonimowego internauty."
Otóż jak już zaznaczałem kiedyś, ten blog jest dla mnie, mój. Jak ktoś tu zajrzy to fajnie, jak zostawi komentarz to miło, ale piszę go dla siebie. To nie jest docelowo związane z tym, czy coś zdam, zaliczę i nie dbam o to, czy się komuś spodoba czy nie. Myślę, że dlatego nie chciałem nigdy napisać książki dłużej niż przez kwadrans. Chociaż w gimnazjum miałem epizod bycia w zespole gazetki szkolnej i nawet spłodzić tam parę tekstów. Miałem o tyle fajnie, że pani Golda po prostu powiedziała, żebym pisał. A co, to nieważne, tekst ma być na stronę A4 do czwartku.

Żałuję tylko, że wtedy z kolei miałem problem z pisaniem tak bez tematu. W sensie, nagle pojawiało się ich trochę i nie wiedziałem który wybrać, a jak już na jakiś się decydowałem, to nie miałem pojęcia jak ująć myśli. Co nie zmienia faktu, że epizod zaliczyłem, drukowany i czytany byłem.

Zdarzyło mi się też jechać na fali ActionMagów [zin dołączany do CD-Action, dostępny też za darmo w internecie]. Czytałem tego kiedyś ogromne ilości, z nudów. Ale tamte teksty do mnie przemawiały, na swój sposób. Do tego stopnia, że sam zacząłem nieśmiałe próby pisarstwa prowadzić. Po około czternastu usuniętych plikach w końcu jeden posłałem. Nie mogłem wysiedzieć ze szczęścia, jak mnie wypuścili w AM. Ale nie powiem w którym numerze, to już pozostanie moją tajemnicą. Dodam tylko, że trafiłem na sezon ogórkowy w tekstach, także miałem dużo szczęścia z doborem daty.

Ogólnie pisać lubię, kocham. W te 20~30 minut, które spędzam w autobusach czy pociągach na pisanie notek płodzę paręset słów, dzięki którym czuję się nieco lepiej, o które jest mi lżej. I nie przepradają, są dokładnie tutaj, na moim blogu. I tu mnie nikt nie ocenia, a jeżeli, to mam święte prawo posiadać to w głębokim poważaniu.


nikisaku


Tak na koniec dodam wiersz Juliana Tuwima, który mnie urzekł i wcale nieźle oddaje mój humor.

Absztyfikanci Grubej Berty
I katowickie węglokopy,
I borysławskie naftowierty,
I lodzermensche, bycze chłopy.
Warszawskie bubki, żygolaki
Z szajką wytwornych pind na kupę,
Rębajły, franty, zabijaki,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Izraelitcy doktorkowie,
Widnia, żydowskiej Mekki, flance,
Co w Bochni, Stryju i Krakowie
Szerzycie kulturalną francę !
Którzy chlipiecie z “Naje Fraje”
Swą intelektualną zupę,
Mądrale, oczytane faje,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Item aryjskie rzeczoznawce,
Wypierdy germańskiego ducha
(Gdy swoją krew i waszą sprawdzę,
Werzcie mi, jedna będzie jucha),
Karne pętaki i szturmowcy,
Zuchy z Makabi czy z Owupe,
I rekordziści, i sportowcy,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Socjały nudne i ponure,
Pedeki, neokatoliki,
Podskakiwacze pod kulturę,
Czciciele radia i fizyki,
Uczone małpy, ścisłowiedy,
Co oglądacie świat przez lupę
I wszystko wiecie: co, jak, kiedy,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Item ów belfer szkoły żeńskiej,
Co dużo chciałby, a nie może,
Item profesor Cy… wileński
(Pan wie już za co, profesorze !)
I ty za młodu nie dorżnięta
Megiero, co masz taki tupet,
Że szczujesz na mnie swe szczenięta;
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Item Syjontki palestyńskie,
Haluce, co lejecie tkliwie
Starozakonne łzy kretyńskie,
Że “szumią jodły w Tel-Avivie”,
I wszechsłowiańscy marzyciele,
Zebrani w malowniczą trupę
Z byle mistycznym kpem na czele,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

I ty fortuny skurwysynu,
Gówniarzu uperfumowany,
Co splendor oraz spleen Londynu
Nosisz na gębie zakazanej,
I ty, co mieszkasz dziś w pałacu,
A srać chodziłeś pod chałupę,
Ty, wypasiony na Ikacu,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Item ględziarze i bajdury,
Ciągnący z nieba grubą rętę,
O, łapiduchy z Jasnej Góry,
Z Góry Kalwarii parchy święte,
I ty, księżuniu, co kutasa
Zawiązanego masz na supeł,
Żeby ci czasem nie pohasał,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

I wy, o których zapomniałem,
Lub pominąłem was przez litość,
Albo dlatego, że się bałem,
Albo, że taka was obfitość,
I ty, cenzorze, co za wiersz ten
Zapewne skarzesz mnie na ciupę,
Iżem się stał świntuchów hersztem,
Całujcie mnie wszyscy w dupę !…

wtorek, 17 marca 2009

With a rebel yell.

Minął dobry tydzień od kiedy ostatni raz usiadłem do notki. To był naprawdę zakręcony i szybki czas. Tydzień niespodziewanych wydatków, irytacji i opanowania.

Zaczęło się, jak zwykle, od dobrej woli i chęci oszczędzania. Chciałem od tego miesiąca zacząć odkładać pieniądze, toteż świat mi zaczął udowaniać, że to zły pomysł. Rozpadły mi się glany, walnął telefon, spotkałem się z Necrem, przyszedł rachunek, ojciec zachorował, jest jak zawsze, gotówka odpłynęła.

Jest coś zabawnego w tym, że w sumie za każdym razem, jak robię sobie naprawdę silne postanowienie, wyskakuje mi tysiąc spraw.

W piątek miały być Końce w Gliwicach. Miały. Ustawiliśmy się grupą w [sic!], w niemal pełnym, acz slnym składzie. Ale klub nawalił z nagłośnieniem i nie mogli zagrać. Plus jest taki, że odzyskałem pieniądze za bilety i zdobyłem plakat koncertu. Za to wytargaliśmy się do herbaciarni i spotaliśmy Wielkiego Mistrza Ulryka.

Wielki Mistrz Ulryk to - mówiąc potocznie - menel. Zaczepił nas, oświadczył, że jest Wielkim Mistrzem Ulrykiem i chce na bułkę. Oddaliśmy mu szacunek, uzbieraliśmy złotówkę ku jego zadowoleniu, poczęstowaliśmy papierosami. W zamian, w formie nauk od Wielkiego Mistrza dostaliśmy dwa i trochę wiersza. To było naprawdę niesamowite spotkanie. Jeszcze nikt tak epicko ode mnie nie próbował wyciągnąć drobnych. Żeby udowodnić, jak ważne było dla mnie wpadnięcie na Wielkiego Mistrza ot tak na ulicy powiem, że z reguły unikam oddawania swoich pieniędzy obcym. Mam w tym wypadku dewizę mojego ojca: Jak miałem, to dawałem. Głównie dlatego, że od kiedy pracuję to znam wartość własnego pieniądza na który ciężko się pracuje i którego i tak koniec końców brakuje. I kiedy podchodzi do mnie jakiś jeleń na ulicy i chce ode mnie trochę tej gotówki, to po prostu mu nie daję. Bo bywało tak, że się dzieliłem, a potem mi brakowało. A jemu szło to w alkohol. I niektórzy się uczyli na zasadzie "Raz dał, da i drugi". Najbardziej niesamowite było, jak facet miał do mnie pretensje, że nie dorzucę mu się do wina dzisiaj, a kiedyśtam miałem i on jest pewien, że miałem. Wybaczcie ludzie, ja już się tak nie bawię, to moje pieniądze, ja się nimi nie dzielę z takimi jak wy. Może jestem chujem.

Weekend ostro szkolny, nie bez zepsucia się psychicznego. Ale niedziela przyniosła mi falę ciepła. Dzięki A. Kocham ją najmocniej na świecie. Powtarzam się w tym do znudzenia, fakt. Ale taka jest prawda. I dotarło też do mnie parę rzeczy, które poskładały się na to, że czuję się najszczęśliwszy na świecie.

Toteż, kochanie, wybacz mi, że mówię jak katarynka:

Kocham cię.

Poniedziałek obudził mnie w poniedziałkowym stylu. W moim pokoju z tego nieszczęsnego nowego telefonu rozgrzmiał Koniec Świata - Belfast i ruszyłem w świat. W świat, który miał na sobie mało znamion typowo poniedziałkowego zła. Nie licząc tego, że nowe glany spowodowały to, że kuleję na lewą nogę. Ale najważniejsze było to, że udało mi się spotkać z Siostrą.

Widzicie, są rzeczy, o których jednak nie da się rozmawiać z nikim innym. I nie to, że to kwestia zaufania, nie to, że to często rzeczy mocno wewnątrzrodzinne. Po prostu moja ukochana, starsza o niemal jedenaście lat Siostra rozumie to bez zbędnych dopisków, opisów sytuacji, głębszego wiercenia. Siedzieliśmy w pizzerii i zrzucaliśmy z siebie kolejne ciężary czasu przeszłego i teraźniejszego. Ona mnie rozumie w stu procentach, ja ją coraz bardziej. Życzyłbym każdej osobie, na której mi zależy takiej siostry.

Do tego, jak tam siedzieliśmy to dostaliśmy telefon od mojej niespełna trzyletniej siostrzenicy. Okazało się, że obraziła się na świat, bo nie mogła przyjechać mnie zobaczyć. Cudowne dziecko, jak jej nie kochać. Musiałbym ją kiedyś odwiedzić, naprawdę. Tylko ból czasu.

Cóż, dzisiaj trochę wylewnie, ale mogę to jakoś usprawiedliwić, prawda? No właśnie. Bo to mój blog, to mi wolno, o.

Ale jest mi dobrze, jestem niewyspany, ale szczęśliwy, układanka jest w miarę all right, jeszcze jakby niektóre puzzle chciały powskakiwać.. Ale na to akurat potrzeba naprawdę wielkich dawek czasu. Toteż, pożyjemy - zobaczymy.


nikisaku

wtorek, 10 marca 2009

Zanim czas.

Nie lubię pisać, kiedy nie mam humoru. Z drugiej strony właśnie dla takich sytuacji prowadzę ten swój kawałek internetu - żeby z siebie pozmywać tą negatywną energię.

Mam taką właściwość. Kiedy się budzę i mam ochotę posłuchać power metalu to znaczy, że jestem od rana zły. Dzisiaj zacząłem od Kamelot - Wings of Despair. Własnie na takie sytuacje mam składankę Absolute Power Metal - The Definitive Collection.

Ale skupmy się na tym, co miłe. Sobota w pracy była wręcz rewelacyjna, bo miałem stanowisko na starcie. Czyli cały dzień siedziałem, drukowałem i dbałem o to, żeby ludzie mieli co robić, będąc podw czujnym okiem Tomka. W sumie to było dla nas jak RTS. Całkiem niezła zabawa. Niedziela, ach, niedziela. Koniec Świata. Wyszaleć się w Cogitaturze z A. i Piernikiem. Było magicznie. Kocham koncerty. Co prawda w całym życiu byłem na czterech, ale jest w tym coś cudownego. Wlać się w ten spocony tłum, tracić oddech, odbijać się na wszystkie strony, poobijać sobie każdą kość. Mam wrażenie, że taka jest tego idea, założenie. Wchodzisz w tłum ludzi, których nie znasz i stajesz się targaną masą na godzinę czy dwie. Masz na sobie pot pięćdziesięciu ludzi i swój, włosy ci się kleją, piwo robi kółka w żołądku, gardło powoli wysiada od wywrzaskiwania kolejnych słów piosenki, kolejne żebro sie obija o kolejnego gościa w pasiastej koszulce. Nie myślisz o niczym, przepływają przez ciebie słowa, ciężko ci uwierzyć, że uwielbiana kapela jest niemal na wyciągnięcie ręki, łapiesz te sekundy, kiedy wzrok wokalisty pada właśnie na tobie, fruniesz, podskakujesz i nawet nie zastanawiasz się gdzie wylądujesz za kolejne pół sekundy, bo wiesz, że i tak zaraz znów się od tej ziemi oderwiesz. Okresowe odłączenie się od świata. Wtyczka wyciągnięta, płyniecie wszyscy na jednej łódce, stąd do kolejnej piosenki. Będąc tam, wyrywając się na parę minut z tej masy, żeby napić się piwa z Piernikiem szczerze nie mogłem się doczekać piątkowego koncertu. Patrzenie z boku na te wyciągnięte ręce klaszczące do rytmu nadawanego przez Dżekiego, wykrzykiwanie spod baru z Piernikiem słów, poznawanie na chwilę nowych ludzi. Wszystko, czego potrzeba. Świat się zamyka do jednej sali. Nie ma cię już nigdzie indziej ani nigdzie indziej być nie chcesz. Przelewa się przez ciebie tak wszystko jak nic. Piękno chwili. Szybki papieros, dokończenie lanego Tyskiego z plastykowego kubka i znów w tłum.

Braki nikotynowe w moim organiźmie odbijają się coraz bardziej. Zamieniam się w dziecko cynizmu i ironii. W niedzielę siedem fajek, wczoraj trzy. Miałem ochotę zeżreć meble. I coraz więcej słyszę o tym, jak dobre są Tabexy. Dzisiaj się jednak skoczę do apteki po nie. Złamałem się w momencie, kiedy dzisiaj dotoczyłem się na przystanek i trafiłem akurat na rozmowę o rzucaniu palenia. I po raz kolejny zostało oświadczone, że Tabexy są najlepsze, bo mówiący dzięki nim rzucił. Podobnie jak jego szwagier i znajomy, a znajomy nawet pół blistra nie zjadł. Jak spotkam się z Siostrą to ją najpierw wyciągnę do apteki Barańskich. Jakoś mam obawy co do dzisiejszego dnia. Mam wrażenie, że łatwo nie będzie. Ale nie ma co demonizować, musi być dobrze. Postanowiłem, że jak tylko dotrę do Siostry to wyłączę telefon, odetnę się na jakąś chwilę.

Tak na dobra sprawę tydzień zaczynam dzisiaj, zgrabnie omijając ten poniedziałkowy młyn. Miałem wczoraj wolne od pracy, to mogłem trochę czasu poświęcić Martwej. A. nie miała czasu, jako, że była na lekcji rysunku. Ja się wyspałem, posiedziałem trochę, przyprowadziłem sobie potem Martwą. Obejrzeliśmy Sens Życia według Monty Pythona. I przyznam to z niejakim bólem - nie podobało mi się. Tak jak szaleję za Żywotem Briana i Świętym Graalem, tak Sens Życia do mnie nie przemówił. Może po prostu go nie zrozumiałem, nie wiem. Potem zatargaliśmy się do Midiana na spontanfrytki. Lubię takie chwile za dozy abstrakcji. Bo wyszedł nam tak na dobrą sprawę ketchup z masą frytkopodobną i serem. Które jedliśmy widelcem, pałeczkami i czymś, czym się normalnie podaje ciasto.

Ale poniedziałek ma nadal swoje sposoby, żeby mi odpowiednio nakopać. Pod sam wieczór cały świat się znów na mnie rzucił. W takich chwilach po prostu kocham Yena. Kiedy ci, którym teoretycznie na mnie zależy albo mi mówią "Idź sobie" albo mnie irytują, tak Yen zawsze mnie cierpliwie wysłucha. Cenię tego człowieka niesamowicie. Zrobił dla mnie naprawdę wiele i kiedy cierpiałem przez moją byłą i kiedy życie mnie rozpieprzało na kawałki i kiedy łapałem kosmiczne doły. On był zawsze w tych sytuacjach i zawsze był spokojny. Nie częstował super złotymi radami, nie poklepywał po plecach, po prostu był. Jeżeli ktoś z czytających ma kogoś takiego to dobrze radzę - szanujcie takich ludzi. Szanujcie ich najbardziej.

Toczę się dalej w autobusie. Śnieg znikąd znów zaatakował. Niech już sobie idzie, chcę wiosny..

Dopisek popracowniczy:

Zaskakująco wszystko się posypało. Jak to powiedział Yen, mam jakieś dziwne pakiety. Siostra nie mogła się pojawić, bo plecy ją przykuły do krzesła, bierze jakieś silne przeciwbóle. Tabexów nie kupiłem, bo okazało się, że są na receptę. Jutro postaram się załatwić taką od pielęgniarki w pracy. W pracy potraciłem tony nerwów. Ale postanowiłem się nie przejmować, pieprzyć system, kupiłem cztery piwa i udałem się do Tofu na napieprzanie na PS2 w jakąś swietną grę. Teraz toczę się do Gliwic, gdzie oczekiwać mnie będzie Midian z którym muszę pogadać. Nie ma źle, nie ma źle... Musi być dobrze.

Dopisek wieczorny:

Nie rzucam palenia. Tyle. Świat dalej mnie kopie, pakiet utrzymany.

nikisaku

piątek, 6 marca 2009

*urk*

Rzucanie palenia to piekło, a ja jestem dopiero na początku drogi.

Nie potrafię się skupić, szaleję, tłukę głową o ścianę i drapię się po twarzy. Chyba nigdy nie dało się mnie tak łatwo rozdrażnić, chodzę wiecznie nie tyle poirytowany co po prostu wkurwiony i mam wszystkiegos dość.

Po jakimś czasie przechodzi, ale nie jest łatwo. Z rzucaniem palenia to tak, jakby na nowo uczyć się chodzić, nie mając na to zupełnie ochoty. Trzeba myśleć, chodzić, funkcjonować, robić te same rzeczy bez fajki, albo przerwy na taką. Utrata tych chwil w których miałem możliwość wciągnięcia dymu na tą sekundę jest jak odrąbanie obu rąk i wybranie się na mistrzostwa świata gry w bierki.

Łatwo się domyśleć, że czekają mnie ciężkie chwile, nie?

Wczoraj rozmawiając z Kocurem powiedziałem, że jestem w najgorszym momencie, bo potem już tylko gorzej. Taki urok zrywania z nałogiem. Samemu sobie znajdywać kolejne preteksty i wymówki, żeby znów móc z czystym sumieniem puścić dymka. Wczoraj oddałem moją ukochaną zapalniczkę z Jack Daniel's A., ojcu powiedziałem, że jeżeli kiedykolwiek go poproszę o kupienie mi fajek ma mnie za to skasować dziesięć złotych, a samemu sobie obiecałem, że papierosów nie kupię. Palić będę tylko dla towarzystwa i poczęstowany.

Głównie chodzi o kasę, prawda. Bo dlaczego odmawia się sobie różnych rzeczy. Ostatnio na raka szło mi zdecydowanie za dużo gotówki, a mam postanowienie oszczędzać od tej wypłaty, toteż najłatwiej było zerwać z tym, na co mi szło zdecydowanie najwięcej gotówki na przestrzeni miesiąca. No, to 'najłatwiej'... Cóż.

Podziwiam ludzi, którzy potrafili się zupełnie rozstać z nałogiem. Magda z pracy utrzymuje, że już drugi tydzień nie tknęła fajki, co przy tym, ile wcześniej paliła jest wyczynem wręcz niewyobrażalnym. I tak trzymać, Madziu! Oby i mi starczyło zapału. Chociaż nieskromnie się pochwalę, że już wczoraj wypaliłem pięć razy mniej niż zwykle. Co było piekłem, ale dałem radę.

Dzisiaj idę się spotkać z Kocurem. W sumie dawno go nie widziałem. Od kiedy wrócił z wojska widujemy się rzadziej niż jak był w tej armii. Będzie miło.

Mam szaleństwo bałaganu w głowie przez brak dymu, który zazwyczaj układał tam papierki na miejscach. Szykują się naprawdę straszne czasy...

*****
Ludzie cudownie nie rozumieją, że jak jestem niewyspany i głodny to najnormalniej w świecie jestem zmierzły. Zostawiłem Kota i Paulinę w Katowicach, sam się obudziłem przed chwilą w autobusie na wysokości Zabrza. Oni nie mogli zrozumieć o co mi chodzi, chociaż dość klarownie tłumaczyłem, że nic mi nie jest, po prostu potrzebuję coś zjeść i się położyć do mojego łóżka. To nie jest trudne, to nie bariera. Teraz, jak trochę przespałem pozostaje mi tylko napełnić żołądek i znów będę do użytkowania. Byle w moim łóżku. Ech.



nikisaku

środa, 4 marca 2009

And have a nice day!

Miły dzień. Nie ma lepszego opisu. W głowie ktoś raczył rozkręcić i puścić mi bączek, toteż myśli są jedna na drugiej i tak cudnie zmiksowane.

Toteż starając się unikać objazdów po prostu streszczę miły dzień.

Praca dzisiaj przyniosła mi klepanie numerków na kompie, po pracy wybrałem się do Pauliny na miłe popołudnie. Kurde, trzy tygodnie się nie widzieliśmy. Było gadanie, było robienie sobie złośliwości i oglądanie Friends. Taki miły popołudniowy chill-out.

Po powrocie do domu stwierdziłem, że czas najwyższy spróbować dodzwonić się do Siostry. I, ku memu zaskoczeniu, udało się! 45 minut wiszenia na telefonie i naprawdę potrzebną mi rozmowę później skończyliśmy umawiając się na wtorek. Tęsknię za nią strasznie i bardzo ją kocham.

Jest super.

Tak naprawdę.

Szok, nie?


nikisaku

wtorek, 3 marca 2009

Dobra karma

W sumie nie mam nic ciekawego do napisania. Tak zupełnie.

Ale mam dobry dzień.

To się nim podzielę, a co!

Niewyspany dotoczyłem się do pracy na czas, miałem tam zupełnie spokojny dzień, miałem fajki, nikt na nic nie naciskał, po pracy okazało się, że zdobyłem trochę gotówki, jako, że Zbroj mi przysłał wsparcie ogniowe. Poleciałem zaraz potem do Cogitaturu w Katowicach zakupić dwa bilety na Końce i Żółwi spotykając po drodze Redemptora, którego w tym roku jeszcze w ogóle nie widziałem.

W ogóle ciekawy człowiek. Elokwetny i charyzmatyczny. Pewnie dlatego poznaliśmy się tak, że kiedyś próbował wysępić ode mnie kasę na ulicy. W sumie jeżeli się spotykamy to właśnie na tej ulicy.

Bilety zdobyłem, zdążyłem na wcześniejszy autobus, podosypiałem w podróżach i siedzę teraz już w domu. Trzeba się jeszcze będzie skoczyć do [sic!] wypytać o tutejszy Koniec Świata.

A do tego wszystkiego wczoraj doszedł do mnie wyczekiwany breloczek z Machinae Supremacy, które to Leissi robił dla garści ludzi. Jest śliczny i może służyć jako broń.


Hihi. Jest cudnie.


nikisaku

poniedziałek, 2 marca 2009

Poniedziałek.

Weekend przeżyłem bez perturbacji. Tak dość na zasadzie wstać - przeżyć - pójść spać.

Szkoła jest taka.. Fajna. Jak tam siedzę to jednak żałuję, że nie udało mi się pójść normalną ścieżką edukacyjną. Z drugiej strony - wtedy nie poznałbym wielu naprawdę genialnych ludzi. Ciężko mi już myśleć 'co by było gdyby moje życie poszło innym torem'. A pewnie za nie tak długo w ogóle mi się to wypali. Życie.

Z A. mamy takie filmowe dni. Na zasadzie, że ja dzięki niej nadrabiam kino nieco wyższych lotów, a ona nadgania komedie. W sobotę było "The Hitchhiker's Guide to the Galaxy", świetna komedia, którą wszystkim polecam.

Wczoraj, jako, że spędzałem dzień dość sam zrobiłem sobie po szkole maraton Friends. Zielak mnie użyczył dziesięcioma sezonami na DVD. To jeden z najfajniejszych seriali komediowych jakie znam. No i tęskniłem za humorem Chandlera, przyznaję bez bicia.

Poniedziałek.
Sukinsyn tygodnia, mawiam. Jest ledwo piąta dwanaście, a ja mam już dość. Może to ten utarty schemat pod tytułem 'Poniedziałek ssie'. Podobno jeżeli nie będzie się wierzyć w to, że to udany dzień, to będzie do dupy. Ja podchodzę do niego dość neutralnie, dzień jak dzień. Ale dzisiejszy już kopie. Dwa razy Raziel zaliczył glebę [fajnie, że wygląda na to, że nic mu nie jest], zwróciłem śniadanie na środku ulicy, a autobus się spóźnił dwadzieścia minut. Muszę jechać autobusem, bo najzwyczajniej w świecie nie mam pieniędzy na bilet na pociąg. Odmarzają mi palce w rozsypującym się Ikarusie i spóźnię się do pracy.

Co mnie w tym pociesza?

Że czekają mnie dwa końce świata. No, źle to ująłem. Otóż jedna z moich ulubionych polskich kapel to właśnie Koniec Świata. Grają w Katowicach w niedzielę [08.03] i w Gliwicach w piątek [13.03]. Muszę stanąć na głowie, żeby na nie dotrzeć, nie ma siły. Chociaż może dzisiaj lepiej nie wydawać takich sądów.

Serio. Co z tymi poniedziałkami? Pamiętam kilka takich, które były naprawdę udane, ale zazwyczaj pluję na samą myśl o tym dniu. I nie chodzi o to, że to koniec weekendu, że trzeba znów iść do pracy, bo tydzień pracowniczy czasem w niedzielę zaczynam, to po prostu.. Zły dzień. Tak z założenia. A on się za to założenie odwdzięcza. To trochę jak z moim T-shirtem, który ochrzciłem 'Fuckshirt'. Ma on na sobie wypisane bodaj 39 albo 42 rzeczy, które - pisząc kolokwialnie - pierdolę. Nie, żebym je wybierał, takie kupiłem. Ale za każdym razem, jak ją ostatnio ubierałem działy się naprawdę losowe rzeczy. Albo nagle kończyłem gdzieś pijany chociaż miałem jechać prosto do domu, albo mi pociąg uciekał, albo nagle musiałem się nocować u Setha. A czasem wszystko naraz. Jakoś wolę unikać już tej koszulki.

BTW, NMX, daj w końcu znać, kiedy mam ci twój T-shirt oddać. Leży u mnie i jest cały.

Symbole. Myślę, że z tego się wzięła wiara w dzisiejszych czasach. Albo inaczej, na tym się opiera. Bo ludzie potrzebują różnych medium. To jak z rzutem monetą. Mam takie powiedzenie: "Jeżeli masz dwie opcje i nie wiesz, którą wybrać, rzuć monetą. Niezależnie od wyniku wybierzesz to, co chciałeś wybrać od początku."
Dzień tygodnia, koszulki, słoniki z wyciągniętymi trąbami, liczba, wisiorek, Bóg. To wszystko są syboliki mniej lub bardziej pechowe, dla każdego coś innego. Nie udało się coś? To dlatego, że nie miałeś swojego szczęśliwego sygnetu, zapomniałeś ubrać szczęśliwej bielizny albo Bóg cię nienawidzi.
Udało? To dlatego, że masz ten wisiorek od ukochanej, użyłeś fartownego dezodorantu albo pomógł ci ten mały słonik w kieszeni.
Zazdroszczę ludziom w pełni świadomym swojej wartości. Taki NMX na przykład. W moich oczach jest jednym z ludzi, których będę zawsze podziwiał. Znamy się od trzeciej klasy podstawówki. Od kiedy już przestałem patrzeć na świat oczami dziecięcej furii, wydorośleliśmy trochę lub bardzo, widzę bijącą od niego pewność własnych czynów. Wie, co zrobić, wie do kogo się zwrócić i nie sprawiał wrażenia zagubionego jak go kiedykolwiek widziałem. Możnaby najprościej powiedzieć, że ma jaja do życia. Nie bazuje na tym, co dostał, ale tym, co sam zdobył lub zdobyć może dzięki swoim własnym umiejętnościom.

I, stary, powiem ci, bo wiem, że to czytasz, że jesteś człowiekiem, którego szczerze podziwiam. I chciałbym kiedyś mieć chociaż część twojego talentu.

Ech, uzewnętrznianie się na blogu to zabawna rzecz. W ogóle ten blog to śmieszna sprawa. I nie chodzi o to, że piszę tu rzeczy, których nie mam specjalnie jak inaczej powiedzieć, po prostu uspokaja mnie. Mogę się z rana wypisać, pozrzucać parę rzeczy z umysłu. Jakoś mi z tym i lepiej i lżej.

5:35
A ja nadal w trasie. Spóźnienie będzie jak diabli.


nikisaku